środa, 2 grudnia 2015

Wakacje w Hollywood

Słońce wlewało się w puste korytarze, połyskiwało na zielonkawych ścianach. Dochodziło południe. Prawie wszyscy spali przykryci po szyję albo drzemali. Terapeutka grała w karty z jedną z pacjentek. Młoda kobieta z ciemnymi włosami układała puzzle na długim stole. Było ich dwa tysiące.
- Poradzisz sobie bez obrazka?- spytała terapeutka
- Mam dużo czasu- odpowiedziała szatynka – nie spieszy mi się.
W otwartych drzwiach pojawił się mężczyzna ze słuchawkami na uszach, skinął głową i poszedł w stronę palarni. Siedziało tam już kilku palaczy w różnym wieku. Było to najmniejsze i najbardziej oblegane miejsce na oddziale otwartym. W pozostałych pokojach, jak co dnia panowała cisza. Sale liczyły po pięć albo sześć łóżek. Czasami po dwudziestej muskularny chłopak grał w ping ponga z dziewczyną. Odgłosy piłeczki jak echo niosły się wzdłuż korytarzy. Chudy staruszek z kucykiem na głowie przemykał do świetlicy, zaparzał kawę i siadał w wytartym fotelu, żeby obejrzeć wiadomości.
Niedaleko świetlicy był pokój z czterema staruszkami. Jedna z nich nazywana Bożenką bardzo głośno rozmawiała przez telefon i nie zwracała uwagi czy pozostałe śpią czy nie.
- Exactly - powiedziała w pewnym momencie. Exactly- ty jesteś informatyk. Dokładnie tak. Zapomniałam– dodała i roześmiała się. Jej łóżko stało pod oknem. Po przeciwnej stronie leżały trzy kobiety. Sala była jasna i czysta. Po lewej stronie drzwi stała duża metalowa szafa składająca się z pięciu mniejszych. Tylko jedna z nich zamykała się na klucz. Należała do Bożeny.
Miała siwe, gęste włosy, ładnie przycięte, kształtny nos i okrągłą buzię. Mówiła głośno, tubalnie i pewnie. Rozmowa z wnukiem dobiegła końca. Odłożyła telefon do szuflady i zawołała:
- Niedługo obiad.  Pani Hala  nie idzie?
- Idę – odparła kobieta przy szafie i spuściła nogi na ziemię. Jej wielkie dresy jak poszarzały asfalt przypominały kalesony. Twarz bez uśmiechu miała ten sam wyraz od rana do wieczora.  Zdejmowała koszulę, siadała na łóżku półnaga z wielkim fałdem brzucha na kolanach i z wielkimi fałdami piersi na brzuchu. Przypominały olbrzymie tykwy niegdyś pełne a teraz obwisłe. Było jej wszystko jedno jak wygląda. Niechętnie wkładała bluzkę i człapiąc powoli szykowała się do obiadu.
Pani Bożenka przeczesała włosy i powiedziała:  trzeba tu wywietrzyć, otworzę okno. Hala spojrzała nieruchomo i powiedziała twardo: jestem przeziębiona, mam kaszel.
- Ale pani pierdzisz jak śpisz- odparła Bożena
- A pani  chrapiesz- odcięła się Hala.
- Otworzę okno, jak wyjdziecie -powiedziała trzecia.
-Ciekawe, co nam dziś podadzą? – zastanawiała się Bożena. Na śniadanie była kiełbasa ze serem, to na kolacje będzie chleb ze szmalcem. Ale obiad? Nie wiadomo. Głodna jestem.
Wstała i drobnym  krokiem poszła do stołówki. Miała tam swoje miejsce pod oknem, którego nikt nie zajmował, bo zaraz by powiedziała, że to jej krzesło. Przebywała tu prawie trzy miesiące. Za kilka dni miała wyjść.
- Już wystarczy- mówiła głośno. Starczy tego lenistwa. Ja całe życie ciężko pracowałam, dwadzieścia lat na przędzalni i sama wychowałam dwóch synów. Ja strasznie kochałam swojego pierwszego męża. Wyszłam za niego jak miałam siedemnaście lat i mieliśmy już syna. Nie widziałam za nim świata, ale był pijakiem i wszystko przepijał. To, co zapracowałam też. Wyprowadziłam się.  Rozwiodłam. Pomogli mi załatwić mieszkanie. Szłam na piechotę do pracy. O trzeciej w nocy budziłam synów, karmiłam, ubierałam i wiozłam do żłobka. Na piątą byłam w robocie. I trzeba było się nalatać między krosnami. Maszyny szły cały czas. Praca była na akord. Ja miałam takie życie, że książkę można napisać. Matka umarła jak miałam pięć lat. Było nas czworo rodzeństwa. Ojciec dał mnie i starszą siostrę do ciotki pod Kołobrzegiem. Ona była bogata, bez dzieci. Wynajmowała pokoje, ale to była wredna czarownica ta siostra mojej matki. Nawet nam chleba żałowała. Ile razy my byli głodne… Jak siostra niechcący zbiła wazon to jej tak kijem wlała, że ledwo chodziła. Jak nauczyłam się pisać, to napisałam do ojca, że jak mnie nie zabierze, to się rzuce do morza. I zabrał. A ta ciapa została. Ojciec był piekarzem i chleba nie brakowało. Znalazł mi dobre miejsce u innej ciotki w Pabianicach i tak u niej zostałam.  Ja tak głośno mówię, bo jestem głucha – mówiła z uśmiechem. Jej niski, donośny głos przycichał w stołówce, ale w pokoju powracał do tematu.
-Moje chłopaki pracowite i dobre. Wychowałam ich na porządnych ludzi i wyjechałam do Kanady, do Montrealu. Powiedziałam w ambasadzie, że do rodziny na urlop, bo przecież by mnie nie puścili. A tu fabrykę zamknęli.  Maszyny posprzedawali. Zostałam tam na pół roku i dostałam zieloną kartę. Pracowałam u Żydów. To byli dobre ludzie. Jak u nich był szabas, to mnie też prosili do stołu. W szabas nie sprzątałam.  Ich sąsiad mnie zobaczył i spytał, czy to ktoś z rodziny a oni powiedzieli, że emigrantka z Polski i tak ja wychodzę z ich ganku któregoś dnia a on idzie na wprost z różą. A potem oświadczył się. To było moje drugie małżeństwo. On mówił w trzech językach: po grecku, francusku i angielsku a ja znałam tylko good morning i good night. Po polsku nie mówił.  On kupował taśmy i kazał powtarzać, i tak nauczyłam się. My ze sobą mówili tylko po angielsku.
- Jak miał na imię?- zapytała niespodziewanie  Krysia, która prawie nigdy się nie odzywała
- Sokrates- odpowiedziała Bożenka z uśmiechem. Tak jak filozof- dodała. On bardzo dobrze zarabiał. Był elektrykiem w dużych zakładach i załatwił mi dobrą pracę po 10 dolarów za godzinę przy myciu narzędzi w szpitalu, ale mnie od tych gumowych rękawic puchły ręce i musiałam zmienić. Potem robiłam na czarno w domu starców za siedem dolarów. Te pielęgniarki były miłe, ale wiadomo: ja byłam, jako pomoc- to do najgorszej roboty szłam. Ale lubili mnie. Jak przyjeżdżałam do domu to nie robiłam nic. On zawsze mówił: „Poleż sobie, odpocznij”. Szykował obiad a potem nastawiał mi film. On zawsze mówił do mnie: „My bebe, moje dziecko”. Był wysoki. Miał 175 centymetrów a ja 150.   W piątek kręcił mi włosy i malował paznokcie a w sobotę my zawsze chodzili na tańce. I te Greczynki zazdrościły, że wybrał Polkę. Byłam szczupła- sześćdziesiąt kilogramów a  i tego nie. Włosy miałam długie do pasa. My chodzili razem do greckiego kościoła i każdego roku jechali do Hollywood. On tak lubił to miejsce. I ja też.  My byli na Bahama dwa razy, ale tam za dużo narkomanów, to nie dla mnie. W Hollywood palmy i cisza, i słońce. Tam wielkie gwiazdy wyglądają zwyczajnie jak ludzie. Aż trudno poznać. To tylko w filmach ich tak malują.  On mnie nauczył pływać w oceanie.  Tam, co sto metrów jest budka strażnika i ostrzegają przed rekinami. Ale jest bezpiecznie. Pilnują.  Mieszkaliśmy w hotelu, kupowaliśmy sobie jedzenie. Wieczorem szliśmy do pizzerii, na spacer albo na tańce. Ja nie wiedziałam, że to mnie spotka ,taka bajka. On był dziesięć lat starszy ode mnie. Wdowiec bez dzieci. Byłam w Grecji, w Italii, we Francji. On poznał moją rodzinę a ja jego rodzinę. I te lata minęły  jak jeden dzień. Ot tak!  Bożenka strzepnęła palcami i w jej oczach pojawiły się łzy.
-Byliśmy razem dwadzieścia siedem lat.W ostatnie lato  my znowu tam pojechali. Tam zawsze pogoda. On powiedział: chodź popływamy. Ale ja nie chciałam iść, bo mówili o rekinach. On powiedział: "Ty jesteś taka kura, co się wszystkiego boi." I to były jego ostanie słowa. Poszedł na plażę i dostał zawału. Minęło dwanaście lat od jego śmierci. Przyjechałam do Polski. Mam dobrą rentę po nim i jeszcze te 700 złotych za moje lata w przędzalni. Ale co z tego? Siedziałam w domu, nie wychodziłam, nic mnie nie interesowało. O dziesiątej kawa, wafelki, telewizja i wszystko. Utuczyłam się.  Ważę osiemdziesiąt trzy kilogramy. Nawet obiadu gotować się nie chciało. Synowe mi przywoziły.  A dwa lata  temu dostałam taki ból, że nie mogłam spać. Przebadali mnie na wszystkie strony  i nic. Powiedzieli, że to nerwoból i dali tabletki na spanie i tak już śpie  w tym szpitalu trzeci miesiąc w dzień i w noc tak jak i wy. A jak biorę połowę tych tabletek, to z powrotem ból wraca.  Ale teraz już lepiej. Pora wracać do domu.
- Dziś wieczorem będzie ksiądz- powiedziała Anna i wyjęła grzebień z szuflady. Przeczesała włosy, strzepnęła kilka na ziemię i westchnęła:
- Jak tu wziąć opłatek bez spowiedzi…?
- A z czego masz się spowiadać- powiedziała Bożenka. Skrzywdziłaś kogoś? Leżysz tu całymi dniami. Jakie ty masz grzechy? Weź opłatek i koniec.
Anna  nic nie powiedziała, spojrzała niepewnie na Bożenę, odłożyła grzebień do szuflady i położyła się znowu.
- Może nie powinnam tego mówić- ciągnęła  Bożena, ale moja sąsiadka  powiedziała kiedyś,  że ksiądz spotkał ją w lesie jak wracała do domu, wziął ją na ramę, żeby podwieźć i tak jej wygodził jak nikt. I wcale się nie wstydziła. Ksiądz powinien mieć żonę jak pastor, przecież to chłop.
- Mają gospodynie… - powiedziała Anna po cichu, ale to nie moja rzecz, ja codziennie mówię pacierz.
- Ja też – powiedziała Bożena. Jak tylko się obudzę, pomodlę się, włożę zęby i idę na śniadanie. Ty masz dobrego męża. Co dzień do ciebie przychodzi. Zazdroszczę ci.  Mój był taki dobry… wszędzie razem. Mam siedemdziesiąt sześć lat, już nic mnie nie spotka.  Nic. Doktorka mówi, że trzeba walczyć ze sobą,  z tą depresją, zmusić się do spaceru, same tabletki nie pomogą. Pamiętam jego ostatnie słowa , że ja jestem taka kura, co się wszystkiego boi. I poszedł sam na plażę a ja zostałam w hotelu. To było w Hollywood…
Pani Bożenka po raz kolejny opowiadała głośno fragmenty swojej historii. Kobiety leżały nic nie mówiąc. Po obiedzie szły po tabletki i zasypiały. Szatynka w świetlicy układała puzzle do których nie było obrazka. Chudy staruszek z potarganym kucykiem zaparzał kawę, palacze siedzieli w zadymionej palarni. Muskularny chłopak z ładną dziewczyną w ogóle nie wyglądał na chorego.
      W jednym z tych pokojów umarła kobieta, którą znałam. Miała około 65 lat. Każdego lata wyjeżdżała z mężem nad morze. Pieniądze na ten wyjazd odkładała przez cały rok. Była ładną, zadbaną blondynką z gładką skórą. Któregoś dnia jej jedyna córka zabrała rodzicom karty kredytowe a do tego okradła sklep, w którym pracowała. Długi wynosiłyponad pięćdziesiąt tysięcy. Rodzice nie chcieli, by poszła do więzienia, więc podjęli się spłaty, ale dla emerytów  oznaczało to finansową ruinę. On pił więcej niż zwykle. Któregoś dnia pobił ją. Przestała wychodzić z domu. Potem przestała jeść. W mieszkaniu było zimno, więc prawie nie wstawała. W końcu zawieźli ją do szpitala psychiatrycznego. Kiedy ją odwiedziłam, powiedziała, że nie ma po co żyć, że wszystkie kolory są czarne. Kiedy minęło kilka miesięcy i przyszedł czas wypisu ze szpitala nikt po nią nie przyjechał. 


ps.

W Polsce z powodu samobójstw ginie o wiele więcej ludzi niż z powodu wypadków drogowych. w 2014 roku 6165 osób odebrało sobie życie. 5237mężczyzn i 928 kobiet. 









poniedziałek, 9 listopada 2015

Kosmate liście muzy afrykańskiej



Siedział nago w rozrzuconej pościeli i czytał swój wiersz. Było późne lato. Patrzyłam na jego stopy na dywanie opierając się o poduszkę i słuchałam refrenu. Za każdym razem brzmiał inaczej, choć składał się z kilku słów : „Kurwo moja” z goryczą, podziwem i zdumieniem. Opowiadał o dziewczynie dla której stracił głowę.  I nie tylko on. Wyzwał na pojedynek swojego kolegę. Zabrali pistolety naładowane kulami i pojechali za Warszawę, żeby się powystrzelać. Na szczęście rany nie były głębokie. Może nawet draśnięcia. Skąd mieli broń? Nie pamiętam. W czasach PRL-u mężczyźni po studiach szli do wojska. To było obowiązkowe.
Poranek tak jak teraz zaglądał do wnętrza, do półotwartych kolan i odpoczywał tam zwieszając głowę, opadając w dół. Jezioro płetwonurków było pełne ciszy a konie w stajni wypuściły różowe jądra i obojętnie przeżuwały siano.
Zapalił papierosa, wziął do ręki mój wiersz i przeczytał powoli:
 Północ okrywa nasze ciała tak szczelnie
a jednak zostały nam w zwiniętych dłoniach
polarne piąstki i odcisk disco falowanej nocy
karbowanych ramion i wielbłądów innych
gdy płyną sawanną kosmate liście
żyrafy – muzy afrykańskiej
tak zakochanej, że nie uśnie
na porozrzucanych poduszkach lampartów
   
        Kwiaty zginają kobiety
        i okrywają imbirowym pyłem
        prostotę męską
       aż rogami i sercem
       jak półksiężyc islamu
       w kaszmirowy kosmos
       je owiną

- Twoje wiersze są dziwnie bezstylowe – powiedział w zamyśleniu. A potem dodał:
- I na tym polega ich oryginalność
Słuchałam go jak Boga. Był o jakieś dziesięć lat starszy ode mnie, miał czarny pas karate i był farmaceutą. Pracował w aptece, ale aptekarz brzmi o wiele gorzej  nieprawdaż…?
Przynosił mi wspaniały krem, który własnoręcznie ukręcał w pracy z pudełka Nivea, aptekarskich dodatków i kilku kropli perfum. Był doskonale delikatny. O właściwościach leków i składnikach chemicznych mówił tak samo jak o wierszach. I to mi imponowało.
Kiedy dziś nad ranem wracałam z pracy wyciśnięta jak żółta cytryna. Kiedy stały mi w gardle kłujące słowa, zerwał się wiatr i porwał liście z pól prosto przede mną na szosę i tańczył jakby zmora była już nieważna. Zetrzeć ją, wywalić  za okno.
Otworzyłam laptop i przeczytałam wiadomości nieprzeczytane. Kto zdobył nagrodę Szymborskiej- starszej pani, której nie mogę nazwać bliską, choć doskonale pamiętam jej wiersz ze szkolnej ławy: „Bez tej miłości można żyć/ mieć serce suche jak orzeszek/ maleńki los naparstkiem pić/ bez żadnych wzruszeń i pocieszeń” A zatem, kto ją zdobył? Jacek Podsiadło i Roman Honet. Żaden z nich nie przypomina tamtego farmaceuty sprzed lat, zwłaszcza Podsiadło- ten strach na wróble pod strzechą dredów. A jednak to jego piękny wiersz obudził to wspomnienie. 
                                                                                    
 07.11.2015



sobota, 24 października 2015

Meczet nad stawami




Czy nad stawami pojawi się meczet  jak złoty kapsel  rzucony przez rybaka? Czy o   piątej rano  popłynie z minaretu zawodzący głos muezina nawołujący do modlitwy? Któregoś dnia może tak być. Siedem tysięcy uchodźców, które mamy przyjąć w ciągu dwóch lat nie przeraża mnie, ale miliard głodnych ludzi – tak. To ogromny problem.   Setki milionów biedaków, miliardy. Dzieci są ich zabezpieczeniem na starość i na  dzień powszedni, bo już pięciolatki pracują i żebrzą. Nie przestaną się mnożyć.
W Grotnikach pod Łodzią jest ośrodek dla cudzoziemców na 120 miejsc. W ciągu ostatnich trzech lat tylko 150 osób otrzymało status uchodźcy, choć przewinęło się tam kilkanaście tysięcy. Mają  „wikt i opierunek”. Rodzina z dziećmi zajmuje jeden pokój. Dostają 50zł kieszonkowego na miesiąc i 20 zł na artykuły kosmetyczne. To bardzo mało, więc uciekają do Niemiec i Szwecji.  Przypalają sobie palce lub ścierają tarką, żeby odciski były nie do odczytania. Ktoś kto został zarejestrowany jako uchodźca w Polsce nie może mieć tego statusu w innym bogatym kraju a przecież przyjechali po to, by poprawić swój byt- głównie po to. Wielu ucieka także przed wojną i przemocą. Siedem lat temu rozmawiałam z Afrykaninem około pięćdziesiątki który w rodzinnym kraju był księgowym. W Warszawie pracował jako piekarz.  Nie mówił po polsku. Powiedział, że życie w jego kraju było nie do zniesienia z powodu chaosu. Nie pamiętam skąd pochodził. Chyba ze wschodniej Afryki. Stał przed kasą na dworcu i nerwowo przeliczał złotówki. Ledwo starczyło mu na bilet.





środa, 7 października 2015

WARSZAWA


Co można robić w Warszawie, w niedzielę?


  Wykonać widokówkę pałacu kultury


 zdrzemnąć się po obiedzie


   poszukać miejsca na parkingu


 zwiedzać galerie


zgubić się w blokowisku


oglądać opuszczone mieszkania

spotkać znajomych na placu


dowiedzieć się, jak pięknie brzmi Polska w języku jiydysz


odkryć miejsce pamięci przy śmietniku


włóczyć się po ulicach


        wrócić do swojego zaułka

poniedziałek, 5 października 2015

Dłonie za horyzontem

                                                     
Nad miastem rozpościerały się ramiona żurawi- tak samo, jak co dnia. Tonęły we mgle albo w deszczu. Jaśniały w słońcu, jak wielkie grabie pomarańczy. Karolina wiedziała, że są i cieszyła się na ich widok, kiedy pociąg podjeżdżał do miasta. Stały nieruchomo jak  wielkie muzeum z ramionami do nieba. Dla Karoliny wielkie żurawie miały moc mistyczną. Wracała do swego pokoju w jednej z wielu kamienic, wlokąc wielką walizę pełną ubrań, weków i książek.  Kiedy kółka odpadły, musiała ją nieść, przystając, co chwila w mroku nocy. Spóźniła się na pociąg i wróciła ostatnim. Nie chciała czekać na tramwaj na pustym, nocnym przystanku. Pomyślała, że w ciągu godziny na pewno dojdzie do pokoju, który był jej domem od kilku lat. Wynajęła go na drugim roku studiów. Wybrała spośród wielu innych, bo był około dwa kilometry od uczelni i mogła tam iść na piechotę albo jechać rowerem i oszczędzić na biletach. Odpowiadało jej otoczenie, zadbane chodniki i wielkie drzewa po drodze. Była w nim sama, co też było ważne, bo mieszkanie z innymi studentami męczyło ją. Wieczny bałagan w łazience, zawalona lodówka, podkradanie powideł, zapach papierosów… Tu była sama i nikt nie zakłócał jej dnia ani nocy.
Z chrobotem przekręciła klucz na drugim piętrze i weszła do przedsionka zapalając światło. Była tak zmęczona taszczeniem walizy, że w pierwszej chwili nie poczuła chłodu swojego pokoju, w którym temperatura zimą nie przekraczała 18 stopni. Powinna pójść do gospodarza i poprosić o odpowietrzenie kaloryfera, ale wciąż to odkłada. Powinna zapłacić mandat za to, że przeszła na czerwonym świetle, ale wciąż ma coś ważniejszego do zapłacenia i boi się, że dojdą do niego jeszcze koszty sądowe. Powinna zapłacić 200 zł kary za książki z biblioteki, które się gdzieś zapodziały i karę za przejazd pociągiem bez biletu, i jeszcze za telefon, bo go za chwilę wyłączą… Karolina zaparzyła herbatę i wyciągnęła z walizki słoik z kotletami. Były bardzo dobre podobnie jak powidła z czarnych porzeczek i jeżyn. Matka nie dawała jej pieniędzy na utrzymanie w dalekim Gdańsku, ale wyjeżdżała z ciężką walizką.   Podjęła decyzję o studiach, wiedząc, że musi radzić sobie sama.  Sześćset złotych kredytu studenckiego nie pokrywało kosztów mieszkania, więc w soboty i niedziele  pracowała w galerii. Kiedy było bardzo źle wzięła urlop dziekański i na rok wyjechała do Belgii, gdzie kroiła sushi w barze chińskim i odkładała na dokończenie studiów.  Miała także prywatne lekcje angielskiego, które wystarczały na codzienne zakupy. Jednak styczeń był trudny.  Pracy było mniej. Jeden z uczniów odszedł a w sklepie miała mniej godzin. W dodatku męczyły ją bóle głowy. Najchętniej leżałaby na łóżku i spała do południa. Zimna łazienka nie zachęcała do prysznica. Okno od północy było bez słońca. Zawsze jednakowe. Kwiaty na tym oknie więdły i Karolina przestała je sadzić. Widok  kończył się szarym murem z ogromnym jesionem. To był jej bukiet i ogród. W styczniu stał pociemniały jak nieczynny żuraw.
Dziewczyna nastawiła czajnik na drugą filiżankę. Grzała tylko tyle, ile mogła wypić. Oszczędzała, na czym się dało. Pod koniec roku zwrócono jej trzysta złotych nadwyżki za prąd, ale to nawet w części nie pokrywało jej rosnących i zaległych rachunków.
- Nie będę o tym myśleć – postanowiła patrząc w lustro, ale twarz w lustrze wydała jej się obca i brzydka, więc zasłoniła je ręcznikiem. W istocie ciemne oczy dziewczyny były duże i piękne i przywodziły na myśl pradawne ikony wśród zadymionych rzęs. Jednak nie lubiła na siebie patrzeć.      Gdyby ktoś popatrzył w nie z miłością…  - westchnęła smutno, bo nikt tu nie przychodził, nikt poza sąsiadem około czterdziestki i dawną przyjaciółką. Jej koleżanki z klasy wychodziły za mąż, jeździły na wakacje z chłopakami a ona wciąż była sama. Pomyślała, że jest za gruba i przestała najadać się do syta.
- Żołądek mi się skurczy i będzie ok – pomyślała i wykonała zadanie.  Skurczył się szybko i rozmiar 38 zmniejszył się do 36.
- Wyglądasz jak modelka- powiedział sąsiad.
- Rzadko się zdarzają tak długie i proste nogi - dodał z uznaniem.
 Karolina lubiła go i tylko tyle. Jej ciało płonęło dla kogoś innego. Ciągle płonęło na próżno.  Wracała do pustego pokoju i sama spędzała Sylwestra. Sama taszczyła walizy, naprawiała rower, włączała wiertarkę, malowała ściany i naprawiała zlew. Sama szła do teatru i do kina.
- Dlaczego…? – Myślała patrząc w szklankę i kurczyła się.
Z radia dobiegał przejmujący  głos Kurta Cobaina:  „ I will never bother you/ I will never promise to, I will never follow you”
-  Obiecaj, że będziesz  … - powiedziała szeptem, patrząc na zdjęcie chłopaka, który niezmiennie traktował ją jak kumpla. 
Pokój był jak czytelnia. Wielkie tomy analiz psychologicznych i filozoficznych miały wyjaśnić zawiłości jej życia. Głos Karoliny przycichł i rzadko wybuchał śmiechem. Nie było telewizora i jego ekranu jak pradawny kominek. Było tylko radio lampowe z czasów narodzin jej matki i odbierało jeden program.  Mogła kupić inne, normalne -na czasie, ale kupiła to, bo chłopak, który jej się podobał, głosił ascezę na media. Jednak nie przyjeżdżał po nią na dworzec,  odpisywał zdawkowo i jej nadzieja miała rozmiar zero.
- Po co żyć? Jestem bez sensu. Spojrzała na swoje długie palce i pomyślała: za długie. W świetle jarzeniówki wyglądały sino.
- Moje palce są podobne do śmierci- mruknęła cicho. W tym momencie jej dłoń wydłużyła się i palce sięgnęły przeciwległej krawędzi wielkiego stołu kreślarskiego. Karolina spojrzała na swoją dłoń ze strachem i zobaczyła, że jej palce mają ponad pół metra.
- Boże, co się dzieje…? – jęknęła ze zgrozą rozglądając się. Nie było nikogo, lecz wiatr świszczący przez szparę w oknie potęgował jej strach. Dłoń nadal była wydłużona jak poranny cień. Karolina znieruchomiała i patrzyła zdumiona a potem nagle schowała rękę do kieszeni i odprężyła się, bo dłoń zmieściła się tam gdzie zawsze.
- To złudzenia, to tylko złudzenia- pomyślała nerwowo i włączyła laptop. Jednak druga dłoń- prawa zaczęła rosnąć podobnie jak pierwsza i przykryła całą klawiaturę. Karolina poczuła na plecach zimny pot i znieruchomiała ze strachu. Jej palce sięgały ściany- były wielkie jak grabie. Poruszyła palcami i grabie też się poruszyły.
- O Boże, co to jest?
Chciała wyciągnąć telefon i zadzwonić, ale gdy wielka łapa dotknęła torebki- bała się nią poruszyć. Patrzyła na swoją rękę jak zaczarowana.
- To złudzenie, to jakaś wada wzroku, coś z oczami… - myślała nerwowo
- Ale przecież wszystko inne jest na swoim miejscu… Muszę wyjść, uciec stąd!
Wstała szybko i nie patrząc na rękę niemal po omacku narzuciła na siebie kurtkę.
  Potem wcisnęła buty i bez sznurowania -  wybiegła z pokoju, ale po chwili przypomniała sobie, że trzeba zamknąć drzwi. Wróciła po klucze i znowu spojrzała na dłonie. Tym razem były normalne. Potarła je o siebie a potem przytuliła do policzków.
- Co się ze mną dzieje? Jestem chora. Jeśli to komuś powiem- zamkną mnie w psychiatryku. Karolina zapomniała o zmęczeniu, wyszła na ulicę trzymając dłonie w kieszeni. Nie chciała być sama. Weszła do pubu i zamówiła grzane wino. Usiadła przy barze na wysokim stołku. Barmanka uśmiechnęła się do niej i zawołała wesoło do kelnera:
- Przynieś gorące!
W niewielkiej sali było sporo osób. Zawsze ktoś tu był i bardzo często pub zamykano dopiero nad ranem. Karolina uspokoiła się i zdjęła kurtkę. Było tu o wiele cieplej niż w jej pokoju. Przeniosła się do stolika przy oknie i usiadła w niewielkim fotelu. Cicha muzyka i gwar rozmów usypiały ją. Poczuła się zmęczona i bezpieczna. Oparła głowę o szybę i usnęła na siedząco.
Obudził ją trzask zamykanych drzwi. Rozejrzała się po sali i zobaczyła, że nikogo już nie ma.    -  Nie chciałam Cię budzić- powiedziała barmanka z uśmiechem - ale już zamykamy.
- No tak jasne, przepraszam- powiedziała Karolina i położyła na stoliku  zapłatę   z napiwkiem.
Za drzwiami była noc. Dochodziła czwarta. Karolina wróciła do mieszkania, zapaliła lampkę, rozebrała się i wsunęła pod puchową kołdrę. Nie patrzyła na dłonie, ale czuła je. Były takie jak zawsze- bliskie i zwyczajne.
Następne dni wciągały ją w wir zwykłych spraw: zajęcia na uczelni, powrót do domu, na piechotę, albo rowerem, zakupy, gotowanie obiadu na małej, kuchence elektrycznej, pranie w misce, korepetycje z angielskiego, praca w weekendy.
 Pod koniec lutego matka zadzwoniła do Karoliny, że kupiła jej bluzki i wkładki do butów. Paplała o nich jak najęta…
- Mamo nie wiem, czy potrzebne mi wkładki- wtrąciła córka.
Wolałaby, żeby matka dała jej kasę, to miałaby na bilety i dojazdy, ale matka była zakupo-holiczką i prawie wszystko wydawała w galeriach handlowych. Tam spędzała soboty i niedziele goniąc od przymierzalni do przymierzalni. Kupowała na wyprzedażach, ale i tak pochłaniało to jej niezbyt obfity budżet.
- Obiecaj, że nie oderwiesz metek- prosiła matkę- obiecaj!
- Kupiłam Ci coś naprawdę super i tanio, ale obiecuję. Przyjedź koniecznie! – ciągnęła dalej matka.
- Dobrze mamo, przyjadę w następny czwartek- powiedziała i rozłączyła się. Pomyślała, że oddane rzeczy pokryją koszty podróży a jeśli matka odda też coś swojego to może dorzuci jej do zapłacenia rachunków. Ponadto zawsze mogła liczyć na przepyszne kiszone ogórki, pieczony schab, miód i  wiejskie jajka, bo matka lubiła dobrze zjeść i dbała o lodówkę.
Kiedy nadszedł czwartek, Karolina założyła swoją czarną kurtkę z kapturem, włożyła brudne rzeczy do walizki z myślą, że wypierze je  w pralce i dorzuciła książkę –„ Raga niewidzialny kontynent”. Naprawiła kółka i chrobocząc po piętrze schodziła na dół. Dzień był jasny i pełen słońca. Ani śladu śniegu. Na dworcu kupiła bilet i poszła na peron. Niedaleko niej stała tęga i gruba kobieta wołając do syna:
-Chodź tu szybko! Pociąg zaraz nadjedzie. Nie wychodź za linię!
 Chłopiec też był gruby  i podobny do matki. Wyglądał na trzynaście lat. Zatrzymał się posłusznie i wrócił na miejsce. Karolina sięgnęła do torebki, żeby wyjąć telefon i w tej samej chwili jej dłoń zaczęła się wydłużać i sięgać poza kobietę.  Spojrzała na nią z lękiem, ale grubaska ani drgnęła. Wyciągnęła batonik z torebki i podzieliła się z synem. Nieco dalej inna dziewczyna dłubała w nosie i ukradkiem wcinała kozy.
- Tylko ja to widzę- pomyślała Karolina i skurczyła się ze strachu w swojej czarnej kurtce.
- Może to Ufo?  Jakiś eksperyment?  Nie, to brednie.  Mam zwidy, bo mam nerwicę.
 Patrzyła na swoje dłonie, które oddalały się coraz bardziej i miała ochotę uciec. Jednak oparła się o słup i myślała chaotycznie:
- Może się czymś zatrułam, może w żywności jest ołów albo rtęć. Przecież tak było z Rzymianami, gdy jedli w ołowianych garnkach a może sąsiad dosypał mi czegoś do kawy, żebym była łatwiejsza… Boże to niemożliwe. On by tak nie zrobił…
Karolina patrzyła na rękę, która uciekła na drugi koniec peronu i zbladła. Kaptur opadł jej z twarzy i w tym momencie grubaska odwróciła się i spojrzała na nią badawczo.
- Źle się czujesz? Taka blada i cieniutka… - pewnie z odchudzania.? Zjedz batonik - powiedziała wyciągając go z głębi torebki. Jednak Karolina patrzyła  w przestrzeń ze strachem i nie słyszała jej.  W tym czasie z gwizdem i terkotaniem nadjeżdżał pociąg. Grubaska zebrała klamoty i powiedziała opiekuńczo:
- Trzeba wsiadać. Chodź z nami. Adaś pomóż z tą walizką.
Chłopak wziął walizkę Karoliny a ona posłusznie weszła do pociągu. Grubaska znalazła wolny przedział i zawołała: Chodźcie tutaj.
Karolina poczuła się lepiej, bo dłoń wróciła na swoje miejsce i uśmiechnęła się do kobiety z peronu. Zauważyła, że jej duża twarz zaczerwieniona od wiatru -tchnie szczerością. Kobieta wyjęła termos, wlała do kubka parującą herbatę i podała dziewczynie. Potem jeszcze została ugoszczona drożdżówką z makiem i batonem, którego nie wzięła na peronie. Kobieta z zadowoleniem rozsiadła się w fotelu i zawołała do syna, który otwierał okno: „Nie wychylaj się!”, ale on tym razem nie posłuchał i wychylił się jeszcze mocniej:
Kobieta powtórzyła ostrzegawczo:
- Nie wychylaj się, bo zaczepisz o słupek!
Karolina roześmiała się a matka grubego Adasia wstała i energicznie opuściła szybę.
Pociąg ruszył. Dłonie były na swoim miejscu. Karolina wyszła na korytarz, by spojrzeć na żurawie. Jaśniały w słońcu wyciągając ramiona. Wyglądały niezwykle malowniczo.   Próbowała otworzyć okno, by widzieć je wyraźniej. W tym momencie jej palce oddaliły się i wydłużyły.  Wydłużały się całe ręce.  Zdawało się, że biegną do portu. Karolina nie czuła strachu tylko zdumienie. Jej ręce sięgały nieba, a potem oparły się o żurawie i głaskały je czule w świetle zachodzącego dnia i łoskocie wagonów.




                                                                                                                                                  


wtorek, 8 września 2015

Morze, nasze morze

Ostatnie dni sierpnia spędziłam w Ustce. To było niespodziewane zaproszenie od przyjaciół ze szkolnej ławy. Napisałam długi tekst z wrażeniami, lecz po namyśle usunęłam go. Niech pozostanie między nami. Nie wszystko na sprzedaż.  Jednak trochę słońca z tych dni  zostawiam na tej stronie w postaci zdjęć. Pozdrawiam Was:)






sobota, 5 września 2015

Dwa tygodnie wolności


Urlop zaczął się wielkim księżycem. Dwa tygodnie wolności. Nadszedł pierwszy dzień. Trudno wypaść z rytmu codziennej pracy i przestawić się, więc sprzątam dom, samochód i pakuję walizki jakbym jechała na dwa miesiące. A niech tam! Będę miała czas na przymierzanie. Jeszcze jedna torba, bo może trafi się okazja na wielkie wyjście z popisową suknią  i jeszcze plecak mały na wycieczki i kajak. Kajaka nie zabieram :). Worek plażowy, akumulator do aparatu, laptop, torba z butami, koc na wszelki wypadek gdybym miała gdzieś przysnąć po drodze itp., itd. Użyję mało rzeczy, ale lubię ten majdan- przygotowania do podróży. Czuję się jak John Steinbeck, który wybierał się w podróż swoim wielkim pick-up’em imieniem Rosynant. Kwiaty są czerwone, okna bardziej niebieskie, pranie poskładane. Wyruszam o siódmej rano a tu masz- w kole kapeć. Najechałam na gwóźdź. To pewnie ten złośliwy strażnik- myślę. Spisek. Wepchnął mi szpilkę za to, że  stałam pod sklepem w nieprzepisowym miejscu. To jego sprawka… Z teorią spiskową w głowie  i przekleństwami w ustach wymieniam koło i jadę do wulkanizacji. Jeszcze raz sprawdzam czy mam wszystkie torby i wreszcie wyjeżdżam o 10.30 w początkach upału. Kierunek Lublin przez Spałę. Pierwszy przystanek- ulubiony nad Pilicą wsród lasów, gdzie o tej porze otwarte letnisko i niewielki bar. Kawa na drewnianym tarasie z malowniczym widokiem. Mała gromadka objada się grillami. Tutaj Bukowski  pisałby o pierdzeniu swoje słynne traktaty i już widzę ogromne, amerykańskie lody zaprawione „cojones”  gdy wtem- na rzece coś się dzieje. Do brzegu podpływa kajak. On pijany jak bela wysiada i stoi w wodzie do pępka. Chyba ma zamiar coś zjeść… ale rozmyślił się i znowu chce wsiąść. Jednak ma wielki kłopot, więc wpadł do rzeki. Ona wściekła. „Ty głąbie, ty stary pijaku”. Jego łysy łeb trzeźwieje w chłodnej fali. Wstaje, ale nurt spycha go dalej. Już wszyscy stoją i patrzą. Zostawili grille. Ona siedzi, on znów się gramoli, ale i tym razem chlup do wody. Ale wesoło. Ona podaje mu wiosło. Wstaje, walczy z nurtem. Na szczęście płytko. Tylko do pasa. Przymierza się z drugiej strony. Tym razem prawie się udaje, ale chlup wywalił cały kajak. Oboje leżą w w rzece. W kajaku pełno wody. Wywlekli go na brzeg i zbierają klamoty. Czapka i okulary popłynęły z nurtem. Wesoły dzień nie ma, co. Minęło pół godziny. Pora jechać dalej.




  Czeka na mnie lubelska starówka
cebularze na rynku, szarlotka z lodami i cydr


  i malownicze krajobrazy nad Ciemięgą

 I jeszcze ktoś....

A potem jadę dalej na Podlasie do Grzebieni. Do granicy z Białorusią tylko 10 kilometrów. Tu kończy się Unia Europejska lecz diabeł nie mówi -dobranoc.


W Nowym Dworze kopuły cerkwi


i ulubione drewniane chaty wsród "dziadów". ( to te żółte- wysokie)


 i dom do którego zmierzam- gościnny domek z niskim płotem omszałym 


Drzwi stoją otworem.  Jola i Wojtek zachowali wszystko co się dało w tej skromnej chacie sprzed lat. Nie wiedziałam, że ze wzruszeniem otworzę drzwi. Takich klamek już prawie nie ma. Fanar też jest i kołowrotki.


i sypialnia z orczykiem przy piecu kaflowym, który służył mieszkańcom do końca. On był cieślą i zostawił swój ślad na pięknej cerkwi w Nowym Dworze a jego wnuk i prawnuk pielęgnują to miejsce. Portret dziadków wciąż wisi nad łóżkiem a w zimowe wieczory huczy ogień w kominie.  Sercem tego domu jest Jola. Maluje, szlifuje, ozdabia kwiatami i spędza tu każdy weekend od kilku lat. W drewnianej chacie jest chłodno w upalne dni. Aż miło wejść i zasnąć w głebokiej ciszy, gdy wokół dzwoni owies.


i obudzić się rano w wielkim ogrodzie, gdzie czeka  śniadanie pod mirabelką a po drugiej stronie wielkie cienie lip.

A potem nadchodzi wieczór i przyjeżdżają kolejni goście. W dymie ogniska i chmurek z papierosów pada słowo: "Pokłosie".
- Ja nie rozumiem- mówi A - czemu ludzie tak się emocjonują tym filmem, przecież tak było. Polacy to nie są niewiniątka.
- Ale skąd oni wzięłi te straszne mordy? Wychowałam się na wsi i takiej mordy nie miał nawet wiejski kapuś...?- mówi B
- Dlaczego nikt nie zrobił filmu o Wołyniu? W Jedwabnem zamordowano 1600 osób a na Wołyniu 120 tysięcy a może i sto sześćdziesiąt...? I nic. Wielu Polaków nawet o tym nie wie.- wtrąca trzeci głos
- Moja babka była Ukrainką i mówiła, że na Lubelszczyźnie Polacy tak samo mordowali Ukraińców- wtrąca niespodziewanie młoda kobieta
- Wątpię, by obcinali kobietom piersi i rozrywali niemowlęta- mówi trzeci
- Polacy to byli panowie. To oni nadziewali kozaków na pal-odpowiada Ukrainka
- To było kilkaset lat temu. To była dzicz. W czasie wojny z jednej strony napadli na nas Niemcy z drugiej strony Rosjanie a Ukraińcy wbili nóż w plecy. Nigdy nie zapomnę opowieści dziadków z czasów wojny. Sąsiad poszedł do lasu na grzyby. Ukraińcy obcięli mu dłonie i stopy i wydłubali oczy, by nie mógł wrócic do domu. Tylko dlatego, że był Polakiem.- Trzeci głos nerwowo zapalił papierosa.
W tym momencie sielankowy nastrój ogniska diabli wzięli. Gospodarze przynieśli kolejną butelkę wina z własnych winogron i taktownie zmienili temat jednak słowa wisiały w powietrzu jak daleki grzmot.



poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Czarownice Giedymina


To, co mnie ucieszyło najbardziej w malowniczym Wilnie to wesoły  autobus pełen polskich nastolatków w białych podkoszulkach z motylami w kolorach litewskiej flagi i napisami: POLSKA  LITWA.  Od lat próbujemy łatać   kilkuset letnią unię z sąsiadami i kiepsko to wychodzi, więc ta łatka skrojona z ułańską fantazją, unosząca skrzydła do lotu napełnia mnie optymizmem.  Chciałabym odwiedzić  polski cmentarz na Rossie i zobaczyć tam przed wejściem także polski napis, bo przecież odwiedzają go głównie rodacy.  Na razie są tylko litewskie, niemieckie i angielskie słowa. Przechodzę przez wysoką bramę i widzę w oddali dość niezwykłą parę. On w czarnym sombrero jak Amerykanin z westernu z apaszką w grochy na szyi i ona w czerwonych gatkach do kolan z frędzelkami  po bokach, do tego  czerwone tenisówki na koturnie i  torebeczka czerwonego kapturka. On trochę kuleje ale kroczy naprzód w czarnych klompach -drewniakch ze skóry aż dudni granitowa kostka  w alejkach. Kiedy podchodzą bliżej słyszę, że Polacy i miło mi zobaczyć tak ciekawą parę trzymającą się za ręce jak nastolatki, choć to przecież dziadkowie. On mówi z humorem, że żadna wcześniej go nie chciała, a ona  śmiejąc się dodaje, że była sama dłużej niż on a teraz mieszkają razem  w małym domku na suwalskiej wsi , żyją z  renty i uprawiają ogródek . Razem podchodzimy do  grobowca z planszą  Solidarności.  Na pierwszym planie wielka, marmurowa płyta z napisem: MATKA I SERCE SYNA.  To grób Piłsudskiego. On także pochodził z Wilna i pragnął tu spocząć, więc spełniono jego wolę i pochowano tu jego serce.  Są tam zawsze świeże: biało czerwone kwiaty. Słońce wyszło zza chmur, więc przymierzam się do zdjęcia, a tu masz:  dwóch filmowców z manelami ustawia się bez pardonu i zasłaniają widok. I cóż zamierzają filmować? Samotny grobowiec wodza…? Ależ skąd. To tylko przygrywka do filmowania procesji, którą oczywiście już słychać z daleka. A w procesji zlot czarownic w laczkach z całej Polski i wszystkie suną na grób Piłsudskiego. W tym wypadku nie dziwi mnie, że Litwini mają dość. Przed Ostrą Bramą kolejna pielgrzymka. Ta nachalność w modłach jest równie męcząca jak Arabowie w Egipcie, którzy na każdym kroku narzucają swój towar.
Mówiono mi, że  w restauracjach odmawia się czasem obsługi polskich wycieczek, więc czułam się trochę niepewnie na pięknych ulicach, zwłaszcza, że nawet Mickiewicz nazywa się tu Mickiewiczus. Jednak, gdy zapytałam o drogę po polsku odpowiedziano mi uprzejmie łamanym rosyjskim a kelnerka w kawiarni mówiła po polsku równie swobodnie jak po angielsku i tak było za każdym razem. Czy trafiałam jedynie na  Polaków i Rosjan skoro tam mieszka obecnie 63 procent Litwinów?

- Od kiedy w styczniu wprowadzili euro, nie ma z czego żyć- mówi Polka, która mieszka w Wilnie od urodzenia i jest przewodnikiem wycieczek.
„ Oni nas tym euro- udusili – dodaje.  Najdroższe są artykuły pierwszej potrzeby- podstawowa żywność. Wszystkie ceny w euro a nasze pensje takie same jak były. Macie mądry rząd,  że się temu opiera, nasz robi wszystko, co im każą w unii.”
 To była pierwsza pochwała naszego rządu, jaką usłyszałam w ciągu ostatnich kilku lat i czułam się podbudowana. Weszłam do supermarketu, który jest odpowiednikiem naszej Biedronki a tam jabłka w przecenie po 1,8 euro i to takie które u nas były po 1,5 zł a na rynku po złotówce. Przed zamkiem w Trokach kubek jagód  i poziomek (pół litra) kosztował 8 euro, ale tam przyjeżdżają Japończycy i inne nacje,  więc może to tylko dla nich…?
Puchar pysznych lodów z owocami w uroczej kawiarni na starym mieście kosztuje przeciętnie 5 euro a zatem podobnie jak u nas.
 Błądzę ulicami starannie odnawianego czyściutkiego Wilna, gdzie studiował Słowacki i Mickiewicz  pod okiem Lelewela, i gdzie  mieszkało tak wielu innych znakomitych rodaków. Dzięki nim miasto wydaje się bliskie. Ze wzgórza nad Wilią widać nowe dzielnice pełne granatowych wieżowców ze szkła i stali.
Kiedy dochodzę do ogromnego placu przed Katedrą Św. Stanisława czuję się nieswojo. Czy sprawia to  przestrzeń jak na Placu Czerwonym, czy Pomnik Giedymina, czy też baszta na szczycie poświęcona książętom Litwy sprzed wielu stuleci, zamek- muzeum który już w powijakach góruje nad miastem.
        Czuję się przytłoczona, tym bardziej, że przewodnik obok -starszy pan opowiada o zbrodni w Ponarach, o mordowaniu Polaków przez litewskie gestapo tzw. szaulisów. W Ponarach zamordowano osiemdziesiąt tysięcy Żydów i dwadzieścia tysięcy Polaków- wielu z ruchu oporu.
„ Oni w swoich podręcznikach przedstawiają nas jako okupantów”- mówi z goryczą. Przecież ich szlachta i magnaci woleli mówić po polsku niż po litewsku i nikt ich do tego nie zmuszał. Radziwiłłowie, Sapiehowie, Pacowie … Ja bym wszystkim życzył takiego okupanta. Teraz jest trochę lepiej i do nas przyjeżdżają na zakupy, bo kryzys ich przycisnął ale kilka lat temu nawet wspominać szkoda…, stało się z torbą na granicy całą noc  czy deszcz czy mróz, bo trzeba było dorobić do emerytury a oni się nie spieszyli.
Starszy pan westchnął i dla rozweselenia opowiedział kawał, ale masowe morderstwa z lat 1941-43 w letniskowej dzielnicy Wilna -Ponary zlały mi się w jeden ciąg z Katyniem i Wołyniem i wisiały jak cień nad tym pięknym miastem.
         




Wieża na placu katedralnym

 Plac przed Katedrą Św Stanisława i Św. Władysława


Stare miasto


Wilno przyciaga turystów z różnych krajów










Starówka wileńska zajmuje trzysta sześćdziesiąt hektarów. Od ulicy głównej odchodzą wąskie urocze uliczki. W tej było pełno motyli.




Barokowy Kościół Św. Piotra i Pawła z kryształową łodzią pod sufitem


anioł nad amboną
i ambona niżej 





Cmentarz na Rossie






Najczęściej odwiedzane przez Polaków- serce Piłsudskiego

czwartek, 23 lipca 2015

ŚCIANA WSCHODNIA NIE PŁACZE


Czy wiecie jakie jest największe przekleństwo w Białymstoku…?
- „A żeb ciebie dwa sliedzi obsrali…!!!”
Ten tak miły dla ucha język słyszałam zawsze wysiadając z warszawskich wagonów, kiedy wracałam ze studiów do domu. Tutaj miałam przesiadkę. Siadałam przy oknie i od razu ktoś mnie zagadywał, skąd jadę i dokąd. Srebrny widelec  jako bransoletka na mojej dłoni bardzo się podobał i od razu był temat.
Teraz jadę autem  z Lublina przez szerokie pola, które falują jęczmieniem i pszenicą a reklamują się jedynie obłoki - wielkie i pyzate. Droga prosta jak strzelił nagle kończy się w owsie jak wielkie T i trzeba skręcić w lewo,  w prawo lub wylądować w  bruździe.
Żadnego Mc Donalda po drodze.  Dopiero za Siemiatyczami wielki drewniany zajazd z babką kartoflaną, chrupiącą , rumianą i pięknie podanym ogórkiem małosolnym.  Tirów prawie nie ma a zboża kołyszą i nakłaniają do drzemki.  Prawie  zasypiam za kierownicą. Mijam nudny cmentarz szarobury i przecieram oczy. W polu stoi napis : „ulica Cerkiewna”. Polna droga prowadzi daleko do drewnianej chaty a wokół cisza, dwie brzozy, kawałek siatki drucianej i złamany kołek.  Po prostu rewelacja!
Tutaj mogłabym mieszkać na starość w tych drewnianych chatach z okiennicami  studnią na podwórku i  łazienką wewnątrz. Tutaj mogliby odwiedzać mnie goście z różnych stron i opowiadać swoje historie w cieniu pod lipami.



PODLASIE


CHATA W RYBOŁACH.


Widziałam tutaj malownicze drewniane domy na sprzedaż, opuszczone działki z wiśniami w ogrodzie.


Podlasie pełne słońca


Nic dziwnego, że Niemcy wykupują  w Polsce wiekowe,  drewniane stodoły i w elementach przewożą je do siebie. Takie drewno ma wartość a wykonane z niego meble są bardzo malownicze.


Orient-Express

  Czy życie nie jest piękne? Jeszcze wczoraj wieczorem zalało mi kuchnię, bo urwał się zawór zimnej wody pod zlewem, i popłynęło strumieniem...