wtorek, 31 marca 2015

Promenada

Miasto budziło się o świcie osnute mgłą znad jezior. Leżało na wzniesieniu jak wielki pączek obsypany pudrem. Na dole, przy brzegu siedział rybak patrząc na spławik i ściskał w dłoni wędzisko jak talizman. Nad wodę prowadziło wiele dróg i ścieżek wydeptanych przez mieszkańców i dzieci. Wszystkie odchodziły od ulicy głównej, gdzie o tej porze jeszcze nie było ciężarówek.
Każdego ranka główną ulicą jechał geograf na swoim składaku.  Kiedy rower zjeżdżał w dół, mijał rybaka z uniesioną ręką, żeby nie płoszyć ciszy. Rowerzysta z zachwytem spoglądał na jezioro, jakby zobaczył je po raz pierwszy. To było jego miasto. Miał tutaj piękną willę, po dawnych mieszkańcach, sprzed wojny a także stanowisko, które dawało mu poczucie mocy. Leżący na wzgórzu dom kultury był jego drugim domem.  Zarządzał nim. To właśnie tu występował jego zespół. Były w nim młode dziewczyny- uczennice liceum w pobliżu wieży ciśnień. Kiedy zdawały maturę i odchodziły ze szkoły, przychodziły nowe, które starannie wybierał spośród pierwszej klasy. Wkrótce miał być nowy nabór. Kończyło się lato. Rowerzysta był pełen uśmiechu. Czuł się jak ryba w wodzie a codzienne zjazdy na promenadę dodawały mu sił. Zawsze zjeżdżał sam. Nigdy z żoną. Być może nie lubiła roweru i nie umiała być tak szczęśliwa jak on. Mało kto ją widywał. Czasem tylko pojawiał się jej cień za firankami, albo odwrócona postać na ławce w grodzie, który otaczał willę.
            Tego dnia nad jezioro zeszła też młoda polonistka. Za kilka dni miała zacząć swoją pierwszą pracę. Obudziła się wcześnie i zeszła nad wodę, bo nie mogła zasnąć. Przenikał ją dziwny lęk. Nie chciała wychodzić za mąż i zerwała z chłopakiem, który przyjeżdżał do niej od dwóch lat. Jej matka była chora z rozpaczy.
- Co ty robisz? Miałabyś w nim prawdziwego męża, to chłopak czysty jak łza, wykształcony i opiekuńczy. Nigdy cię nie zrani. Co ty zrobiłaś? Dlaczego jesteś taka głupia…?
- Nie wiem mamo, to ja bym go zraniła, gdybym za niego wyszła. A nie chcę tego robić. Rozumiesz?
- Nie rozumiem- odpowiedziała matka płacząc.
- Nie kocham go. Wiem, że jest dobry i nie chcę go skrzywdzić – nie jego. I tak bym się rozwiodła. Chcę przeżyć wspaniałą miłość
- Jak w filmie?- spytała matka podnosząc zapuchnięte od płaczu powieki.
Córka nie odpowiedziała, bo wiedziała, co usłyszy:, że takiej miłości nie ma. Że to w ogóle nie jest miłość, tylko opętanie a potem są dzieci, które cierpią w nieudanym małżeństwie, gdzie seks przesłonił wszystko a potem nic nie pasuje i jest rzeczywistość szorstka i twarda jak beton.
- Amelio, proszę cię, zastanów się powiedziała matka z nadzieją. Możesz to jeszcze odwołać.
Córka nie rozumiała, dlaczego jej matka tak przeżywa rozstanie z chłopakiem
- Mamo- to przecież nie pogrzeb- powiedziała z irytacją
- Mam złe przeczucia- odparła matka. Zostaniesz starą panną w tej dziupli albo gorzej, bo nikt lepszy ci się nie trafi. Zobaczysz. Wspomnisz moje słowo.
Amelia miała zły sen. Stado czarnych kotów biegło przez korytarz i chciało wejść do jej pokoju. W ostatniej chwili zamknęła drzwi i podpierała je z całych sił, ale one drapały pazurami miaucząc przeraźliwie. Czuła, że nie da rady, że za chwilę zaleje ją rzeka kotów.
Obudziła się z ulgą i wyszła nad jezioro. Był piękny poranek. Szła promenadą obok rybaka. W tym czasie jechał także geograf na rowerze. Pozdrowił ją, uśmiechnął się i pojechał dalej
-Sympatyczny facet- pomyślała
            Po kilku dniach zaczęły się lekcje. Wśród nauczycieli był także rowerzysta z nad wody- doktor geografii. Amelia ucieszyła się na widok znajomej twarzy, zwłaszcza, że mężczyzna był zadbany i miał ładne zęby, które co chwila pokazywał w uśmiechu.
- Mógłby być moim ojcem – pomyślała- ale dobrze się trzyma.
Opaloną twarz mężczyzny podkreślały bruzdy i dodawały jej wyrazu.  Miał błyszczące oczy i starannie ufarbowane włosy. Był średniego wzrostu, szczupły -z wydatnym nosem, z lekkim garbem. Miał orientalną urodę.
- Dobry kogut nigdy nie jest tłusty- pomyślała Amelia.
Mężczyzna sypał dowcipami i opowiadał o wycieczce do Indii.  W jego opowieści ten kraj wydawał się niemal rajem, gdzie od rana do nocy tańczą i nawet na głodnego cieszą się życiem.
- Mój kolega Hindus- przedstawia swój kraj zupełnie inaczej- powiedział Amelia.
-On nie chce tam wracać, bo nie chce tyrać na kilkadziesiąt osób swojej rozległej rodziny. Opowiadał mi gangach, które łamią dzieciom ręce i nogi, żeby dla nich żebrały. Nawet rodzice to robią- ciągnęła Amelia- to straszny kraj.
- Mam inne odczucia. Widziałem tam więcej szczęścia niż tu- powiedział geograf.
- Polacy to ponuraki- dodał
- Nie jesteś Polakiem….? -spytała
On w odpowiedzi, pokazał rząd białych zębów.
- Kocham życie- odparł- i biorę z niego wszystko, co mi daje.
W tym momencie roześmiała się dźwięcznie zgrabna blondynka i potrząsnęła włosami do ramion.  Jej śmiech niósł się po sali. Wypielęgnowane stopy w sandałkach na obcasach kończyły się smukła kostką. Miała na imię Nina. Wyglądała na 36 lat. Jej pachnący czystością mąż miał nienaganny garnitur ,wykrochmaloną koszulę oraz srebrzyste włosy. Lubił rządzić i był zły, że nie jest dyrektorem.  Za każdym razem, gdy Amelia ostawiała szklankę z wypitą kawę podbiegał do niej z czajnikiem i proponował uprzejmie:
-Dolewkie pani Amelciu…?
Doktor geografii zakwitał w towarzystwie a Nina dźwięczała powiewając zielenią szala. Inne liście wtrącały swoje trzy grosze albo siedziały w fotelach i tak mijała przerwa. Amelii podobało się miejsce i praca. Została wychowawczynią pierwszej klasy liceum ekonomicznego, gdzie były prawie same dziewczyny. W pierwszej ławce siedziała Bogusia z lokami czarnego baranka w delikatnej, uroczej twarzy z wielkimi oczami.
-Ale ładna- pomyślała Amelia siadając przy biurku. Sprawdziła obecność. Dziewczyny polubiły ją, bo wydawała się niewiele starsza, jednak odpowiadały grzecznie wstając: „ Jestem pani profesor”.
Wkrótce okazało się, że jedna z nich jest niezwykle zdolna a przy tym skromna i pracowita. Miała głęboki, dramatyczny głos. Kiedy po raz pierwszy powiedziała wiersz- klasa zamarła z wrażenia. Drobna Ania z warkoczem często dostawała spontaniczne brawa zadziwiona i zawstydzona powszechnym aplauzem.
Chciałabym zobaczyć ją w telewizji – pomyślała Amelia, kiedy wracała do domu, lecz na ekranie był najczęściej generał w ciemnych okularach, choć nie był facetem w czerni ani facetem z Blues Brothers i nie miał w sobie nawet cienia luzu.
Mam wspaniałą klasę- myślała polonistka, kiedy Ania natchnionym głosem czytała Pieśń nad pieśniami a uczniowie słuchali dziwiąc się, że to tekst z biblii, która wydawała się zwykłym nudziarstwem.
Któregoś dnia pod koniec lekcji jeden z uczniów Tadeusz- zostawił liścik na biurku:
                     „ Na korze dębowej
                      na liściu brzozowym
                     piszę do pani
                     że w poniedziałek
                     na języku polskim
                     znów się spotkamy…”
Polonistka była oczarowana. Trudno nie lubić takiej klasy.  Któregoś dnia omawiała film.  Jedna z uczennic wstała i buntowniczo oznajmiła:
- A mnie nie szkoda ludzi, szkoda mi koni, bo ludzie są okropni i nigdy nie wiadomo, co z nich wylezie.
To był dzień z długą przerwą pomiędzy dwoma lekcjami polskiego. Amelia przaglądała notatki, kiedy do klasy wszedł geograf z promiennym uśmiechem. Zaszeleścił dowcipem, musnął dłoń polonistki i podszedł do pięknej Bogusi z lokami czarnego baranka i zaproponował występy w jego zespole.
- Nie umiem śpiewać, naprawdę- odpowiedziała Bogusia spuszczając długie rzęsy, może Alicja…?
Alicja z krainy czarów z niezwykłym uśmiechem w delikatnej twarzy chciała się szybko wycofać, ale geograf zastąpił jej drogę i mówił coś z ożywieniem przez całą przerwę. Dziewczyna zaczerwieniła się i spojrzała przelotnie na swoją polonistkę. Geograf był cały w pląsach.
- Za chwilę wypuści pączek- pomyślała Amelia z irytacją. On się do niej przystawia. To był pierwszy cień na jaśniejącej postaci szkolnego gwiazdora. Wkrótce jednak zbladł. Nadszedł dzień Edukacji Narodowej obchodzony szumnie w całej szkole. W sali gimnastycznej ustawiono pianino i zasiadł przy nim geograf a na scenę wkroczyły jego „ Marzycielki” w pastelowych strojach. Uniosły z wdziękiem tęczowe parasolki i po pierwszych akordach zaczęły śpiewać. Śpiewały pięknie a solistka była rewelacyjna. Doktor geografii akompaniował z zapałem, a dziewczyny poruszały się płynnie według jego choreografii. Szkoła huczała od braw.
- On jest naprawdę świetny- powiedziała Amelia z uznaniem, kiedy występ się skończył i twórca zespołu wrócił do swego gabinetu w domu kultury.
- Robi świętna robotę- chwaliła go dalej a dziewczyny, są super. One przy nim kwitną.
- Szkoda tylko mruknęła jedna z nauczycielek, że po występach niektóre znikają.
- Jak to? – spytała Amelia
- Nie kończą szkoły, bo zachodzą w ciążę. On ma dzieci z trzema uczennicami.
Amelia zesztywniała w jednej chwili. Jej przyjaciółka też nie skończyła liceum. Została panną z dzieckiem na kolonii, gdzie diabeł mówi dobranoc.  Amelia aż nadto wiedziała, ile ta ciąża ją kosztuje. Kiedy dziewczyna się zorientowała, było za późno. Chodziła w pole i wyła z rozpaczy, bo runęły jej wszystkie nadzieje.
            Któregoś dnia po pracy Amelia poszła na obiad do szkolnej stołówki usiadła przy stole z ceratą w kratę. Z wazy parował barszcz ukraiński. Kiedy podniosła łyżkę, wszedł geograf i zaczął pogawędkę.  Dziewczyna była smutna.
Starał się ją rozweselić.
- Trzeba brać życie pełnymi garściami- mówił z zapałem- iść na całego- radośnie jak zajączek w polu
- Jak zajączek…? spytała
- Tak- odpowiedział
- A potem na tym polu zostaje dziewczyna z brzuchem- odpowiedziała twardo i spojrzała na niego ze złością.
- Wchodzisz z kopytami w moje życie. Nie masz prawa. – powiedział-, ale przynajmniej jesteś szczera.
Nie dokończył obiadu. Wstał i odszedł. Od tego dnia unikał jej. Brakowało jej rozmów z geografem na przerwie i jego skrzących dowcipów.
- Wszystko popsułam- myślała. Miała sprzeczne uczucia.
- Dziecko to nie koniec świata- tłumaczył znajomy aptekarz. On troszczy się o te dzieci. Ma temperament. Nie wiesz wszystkiego. One też mogły przeżyć cos pięknego. To ciekawy człowiek i twórczy.
               - Gwiazdy bledną nawet na promenadzie- pomyślała Amelia.

  


sobota, 21 marca 2015

Gdzie jest Andy?


Odwiedził mnie gość o imieniu Grześ, który za kilka dni skończy trzy lata. Kiedy pytam, kto rozerwał pudełko z torebkami w szafce kuchennej? Odpowiada zza stołu z niewinnym uśmiechem: „Krasnoludek  - łobuziak”
Kiedy  mu czegoś zabraniam -mówi nachmurzony: „Jesteś nieładna!”
Zabrałam go na spacer po mieście i pokazałam pabianicki zamek.
- A co tam jest?- zapytał
- Muzeum – odpowiedziałam
- Tam mieszka Andy! -zawołał z radością-Biegnijmy szybko, biegnij!
Chłopczyk wyrwał rączkę z mojej dłoni i zaczął biec a ja za nim. Kiedy doszliśmy do budynku, drzwi były zamknięte.
- Dziś nieczynne- powiedziałam.
Grześ zasmucił się bardzo,  więc nacisnęłam dzwonek. Po chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich sympatyczna blondynka a on zawołał: Czy jest Andy?
Pani zdziwiła się i spytała, kto to?
- Andy z bajki. Mieszka w muzeum- powiedział chłopczyk.
Miła pani zaprosiła nas do środka i pozwoliła obejrzeć wystawę.
- Andy, Andy gdzie jesteś?- wołał Grześ -Gdzie się schowałeś? Wyjdź!
Rozglądał się po sali, zajrzał za starą łódź wydrążoną w drzewie, a gdy przyszedł strażnik-  zapytał ponownie:
Gdzie  Andy?
- W telewizorze –mruknął  mężczyzna
- Andy mieszka w muzeum- powiedział Grześ poważnie i dodał: „Poszukam na górze”. Z zapałem wszedł na schody i zajrzał do innego pomieszczenia
- Nie ma Andy…-  zasmucił się…
- Może  mieszka w innym muzeum- pocieszyłam go, może w innym mieście…?
Zeszliśmy z góry na dół a miła pani wyjęła z pudełka zająca, który miał sto lat a potem  pokazała ogromnego dzika.
- Możesz go dotknąć- powiedziała z uśmiechem i zaprosiła nas na film następnego dnia.
Kiedy wróciliśmy do domu, włączyłam you tube i Grześ  pokazał mi  Andy’ego Okazało się, że  jest pracownikiem muzeum i pomaga pani archeolog. Kiedy np. pęka jajo dinozaura, on staje pod wielkim zegarem i przenosi się do  epoki wielkich gadów i  przynosi prawdziwe jajo do muzeum.


Za plecami Putin zagarnia Ukrainę, defiluje po Placu Czerwonym a ja przenoszę się w czasie, słyszę trzask otwieranej bramy i tupot nóg moich dzieci wracających z przedszkola z radosnym odkryciem: „ Mamo, mamo wiesz, co Paweł powiedział….? On powiedział, że jak chłopak ma dziecko z chłopakiem to zawsze będzie chłopak!”


                              krasnoludek - łobuziak 



                              Biegnij szybko, biegnij!


                         Czy tu mieszka Andy?


                                         To tylko stuletni miś

sobota, 14 marca 2015

Piotrków w deszczu







Fragmenty klasztoru ojców Bernardynów




















" Proszę pani, proszę pani, niech pani idzie tu, za kamienicę, niech pani ich opisze. To jest dziadostwo- żeby w centrum miasta była taka ruina!"  Kilka osób mnie tu wysłało, gdy stałam z aparatem na ulicy.                  Ruina mi się spodobała :) I. następna też


         

poniedziałek, 9 marca 2015

Wojciech Kuczok i inne opowieści

Kiedy przeczytałam fragmenty jego książki- Gnój- wiedziałam, że jest świetny i ucieszyłam się, kiedy przyznano mu nagrodę Nike. Jednak, czy on przyznałby mi Nike za moją Deborę…? 
Przy Wojciechu Kuczoku można nabawić się kompleksów. Przemieszcza się po świecie jak po przystankach tramwajowych. Obok mojego łóżka leży jego tomik – „Poza światłem”- w formie notatek. Też lubię taką formę. Tylko, że w moim pisaniu nie ma gniewu i zaciętości. On biczuje  notatkami jak pejczem. Masz i czytaj o brudnych podwórkach i beznadziei miasta na Śląsku!  Czytam do połowy  urywane zdania jakby autor przeskakiwał z grani na grań ( takie to pisanie górzyste). Podziwiam i trochę zazdroszczę i zasnąć trudno, bo słowa uderzają jak wyniosły szpikulec. Czemu jest taki wściekły…?
                          Jego inna opowieść o miłości pastora do prostytutki- żony karczmarza, który był jej alfonsem- to rewelacja. ( Ostatnie błogosławieństwo pastora Unckla)
Obraz  karczmy sprzed wieków i czyściutkiego pokoju z wykrochmaloną pościelą, gdzie do śpiącego pastora przychodzi gospodyni a on odbiera to tak jakby przyszła do niego Madonna lub Magdalena i oniemiały zasiada później przy porannym stole- gdzie karczmarz dopisuje mu do rachunku chwile rozkoszy z żoną- zwala go z nóg na zawsze.  Brawo panie na Wojciechu-co za wirtuozeria.
           Niestety nie mam zadatków na bohaterkę, nie zwisam na linie w Alpach jak autor ani nie schodzę w głąb jaskiń. Nawet do małej jaskini boję się wejść, bo mam klaustrofobię. Kiedy byłam w podstawówce i później w liceum walczyłam ze swoimi lękami. Zaczęło  się to w szkole. Na długiej przerwie schodziłam do piwnicy po kamiennych schodach nie zapalając światła. Piwnica była rozległa jak jaskinia. Stał nad nią ogromny zwalisty, poniemiecki budynek z ośmioma klasami. Pamiętam pierwsze zejście. Przez małe okienko w głębi wpadało trochę światła. Stałam w połowie schodów. Słyszałam głosy dzieci biegających za drzwiami. Bałam się iść dalej, bo w piwnicy mógł mieszkać Belfegor albo inny duch. Moje dzieciństwo było pełne opowieści o duchach. Mieszkały na cmentarzach, w drzewach i nawet w jesionach przy szkole, ale w świetle nie były groźne- tylko w ciemności. Więc stałam na schodach i patrzyłam czy się do mnie nie zbliża. Oczy przyzwyczajały się do mroku i ciemność przestawała być czarna. Najtrudniej było mi wejść w korytarz, który prowadził do zakamarków. Jednak po pewnym czasie przerobiłam piwnicę i wyznaczyłam sobie następne zadanie. Kiedy zapadała noc, (ale tylko latem) wymykałam się z domu, kiedy wszyscy spali i szłam do lasu. Pamiętam pierwszy raz- wielkie rosochate wierzby stały na końcu wsi. Za nimi zaczynał się las- wilgotny, ciemny od nocy i wysokich świerków. Stanęłam na skraju i bałam się się iść dalej, ale następnym razem weszłam i następnym też. Moje nocne ćwiczenia woli skończyły się zimą po lekcjach, gdy wracałam do domu cztery kilometry przez las. Szłam zamyślona i nieobecna zaśnieżoną drogą, gdy nagle wyrosła przede mną wilczyca z małymi i wyszczerzyła zęby. W mgnieniu oka wdrapałam się na drzewo. Siedziałam do zmarznięcia, lecz musiałam zejść, bo nie było jeszcze telefonu komórkowego i nadchodził zmierzch. Ta wilczyca to był mój belfegor. Był rzeczywisty, stał na śniegu i miał prawdziwe zęby.
Ostatnim zadaniem było zejście do lochów sławnej twierdzy w Kłodzku. Pomyślałam, że, jeśli to zrobię, to pozbędę się lęku przed ciasnymi pomieszczeniami, z których nie ma wyjścia. I poszłam. Korytarze były coraz węższe i niższe. Ściany z mokrego granitu. Było chyba pięć osób i przewodnik z przodu, z latarką. Nie wiedziałam, że będzie aż tak ciasno. Brakowało mi tchu. Szliśmy pochyleni a potem na kolanach. Po wyjściu wcale nie czułam się silniejsza. Pamiętam jedynie światło i szeroki dziedziniec. Po kilku dniach usłyszałam, że tamte korytarze zawaliły się i odtąd dałam sobie spokój. Miałam dość walki z klaustrofobią.
   Jestem pełna podziwu dla Wojciecha Kuczoka za jego wspinaczki w głąb jaskiń: „ Wiele okrutnie ciasnych nor, z tych, co to każdy metr płaci się potem i sińcami, mogę już tylko wspominać. Są zwężenia, których nie pokonał nikt poza mną ( do trzydziestki byłem przeraźliwie chudy) […] pokonywanie zacisku jest oczywistą metaforą narodzin. Płacimy bolesnym wysiłkiem za chęć wydostania się ku światłu. To naprawdę poprawia samopoczucie: regularnie rodzić się na nowo”  (Poza światłem)





  

Orient-Express

  Czy życie nie jest piękne? Jeszcze wczoraj wieczorem zalało mi kuchnię, bo urwał się zawór zimnej wody pod zlewem, i popłynęło strumieniem...