Na stole gwiazda betlejemska w słońcu
i w czerwieni. Za oknem mróz nareszcie i wielka nadzieja, że bandy wirusów
zostaną zamrożone na amen. Śniegu nie ma, ale będzie. Tak myślę. Tak mnie
nastraja promień migający po stole i ostatni Sylwester. To było jeszcze wczoraj
a nawet jeszcze dziś rano.
Święta z plusami za oknem nastrajały mnie
smutno. Oto i efekt cieplarniany i jego marne skutki myślałam. Lodowce się rozpłyną, zniknie zima i cóż się
stanie z naszymi lasami? Po co zmieniać opony na zimowe, skoro za oknem niby
wiosna? Kolędy w telewizji w wykonaniu naszych artystów to taka szmira, że zgrzytają
mi zęby. Puste to, uciapkane , nijakie i bez nastroju. Żenada. Kiedy moi bliscy
poszli do znajomych ze świąteczną wizytą i zostałam sama ze stosem naczyń na
stole- włączyłam radio (drugi program) i odetchnęłam, bo górale zaśpiewali tak
pięknie, że od razu poczułam święta i z wielką przyjemnością wysłuchałam opowieści
jak w przeszłości wyglądała wigilia, i jak gorliwy był góralski post. Opowieści
o skromnych potrawach i zwyczajach górali przypominały dzieciństwo. Być może
odtwarzano je z taśmy, bo wydają się bardzo dawne. Mówią o czasach, gdy zwykłe
ciasto drożdżowe było rarytasem. Tak było na wsi przed wojną. Takiej wsi nie
pamiętam. Znam ją jedynie z rodzinnych opowieści. Święta, które pamiętam z
czasów szkolnych, były bogate. Stoły się uginały. Przygotowywaliśmy się do nich
przez kilka tygodni. Szorowano kuchenne szafki, taborety i krzesła. Meble w pokojach lśniły. Podobnie jak szyby w
oknie. Wędzono kiełbasy z czosnkiem, szynki, polędwice i boczki. Pieczono pasztety
i wekowano słoiki. Babcia robiła pyszne, słodkie piwo, które stało w cynowej
kanie z kranikiem w tzw. sieni (korytarzu) a oprócz tego było jeszcze w
butelkach, które zajmowały kilka skrzynek. Butelki z ciemnego szkła zamykane
jak sprężynki, miały dwa kolory brązowy i zielony. Bardzo je lubiłam. W
podobnych kolorach były piece kaflowe, do których tak miło można się przytulić
lub drzemać w fotelu w zimowe wieczory. Piec
chlebowy stał w "sieni". Wypiekano w nim chleb, makowce i baby drożdżowe w
kamionkowych formach. Delikatniejsze ciasta jak serniki i biszkopty do tortu były
pieczone w prodiżu. Za oknem był mróz i śnieg
i moje jezioro skute lodem. Całymi dniami do późnego wieczora chłopcy grali w hokeja.
Każdego dnia odgarniali śnieg i zaczynali od nowa. Młodsze dzieci zjeżdżały z górki
na sankach lub nylonowych workach po nawozach. Czasami śniegu było tak dużo, że
wiatr usypywał zaspy powyżej płotu i kopaliśmy śnieżne ścieżki- tunele, by dojść
do bramy i zabudowań gospodarczych.
W tym klimacie ojciec przywoził ponad
dwadzieścia kilogramów świeżych karpi, szczupaków, linów, sumów i innych ryb. Kupował
je od zakonnic, którym dostarczał mleko. Czarną robotę przy rybach: czyszczenie
i skrobanie wykonywała babcia. Mama je smażyła i układała w warzywach lub w
galarecie gotowanej z „łbów”. Niektóre były w całości w wydłużonych talerzach.
Większość w kawałkach w kamionkowych wysokich garnkach. Część zostawiano i smażono
w ostatniej chwili przed wigilią i gorące stawiano na stole. Ja nosiłam talerze
z kuchni do pokoju i ubierałam stół. Był także kindziuk. Obowiązkowo. Surowe
solone mięso z przyprawami zaszyte w świńskim żołądku. Dojrzewał w pokoju na
strychu, który nie był ogrzewany i służył za spiżarnię. Jednak mięso i ciasta
pojawiały się na stole dopiero w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia.
Wigilia była postna i post obowiązywał przez cały dzień. Nie cierpiałam z tego
powodu, ponieważ uwielbiałam łamańce z makiem i ryby, których było pod dostatkiem.
Na wigilię przyjeżdżali goście-
bardzo oczekiwani. Dwaj synowie babci z rodzinami. Było gwarno, wesoło i wielki
bałagan po tym całym sprzątaniu, zwłaszcza, że z łomotem rozbijaliśmy orzechy
włoskie i zostawialiśmy skórki po pomarańczach, gdzie popadło. My to znaczy
dzieci. Było nas sześcioro.
Pomarańcze i mandarynki były najbardziej
oczekiwanym prezentem pod choinką, bo jadaliśmy je tylko raz w roku. Wydawało
się to oczywiste. Wiedziałam, że są z dalekiej Afryki i sądziłam, że dojrzewają
tylko raz w roku jak baśniowe kwiaty paproci.
Kiedy jeszcze nie chodziłam do szkoły
wielkim przeżyciem była szopka kolędników. Chowałam się pod stołem i ze strachem
patrzyłam na usmolonego sadzą diabła, który pobrzękiwał łańcuchami. Śmierć
miała prawdziwą kosę a turoń kłapał szczęką. Na wysokim kołku świeciła wielka,
złota gwiazda. Śpiewali głośno i wygrażali, że ho ho! Drżałam ze strachu, żeby
mnie nie zabrali. Odchodzili z hałasem, pozdrowieniem i śpiewem w zaśnieżoną
noc.
Moje
dzisiejsze wspomnienia to już musztarda po obiedzie. Wiem. Miałam napisać coś innego, ale temat sam
się nakręcił. Pozdrawiam serdecznie w Nowym 2016 roku :)