czwartek, 22 czerwca 2017

Dyrektor basenu

Któregoś dnia napisał do mnie Francuz. Przysłał kolekcję kwiatów z podkładem muzycznym i przedstawił się jako chirurg plastyczny, który dzieciństwo spędził w Łodzi. List napisany poprawnie i z odrobiną fantazji był całkiem do przyjęcia. Odpisałam i tak zaczęła się korespondencja o dzieciństwie, które spędził w Łodzi, o ulicach, które dobrze znam i o książkach do których mam słabość. Po pewnym czasie zorientowałam się, że to mitoman.
Jednak ta historia przypomniała mi kuzyna, który przez całe życie odgrywa różne role i choć obecnie nie mam z nim kontaktu czasem go wspominam. Jako dziecko i nastolatek psocił i figlował jak książkowy Gaweł i zawsze miał pomysły. Niektóre beznadziejne a inne wspaniałe. Beznadziejny był pomysł, by przywiązywać psom do ogonów zardzewiałe konserwy ze śmietnika. Psy biegały po wsi jak szalone z trzema puszkami na sznurku, dudniąc po bruku. Inny pomysł dotyczył pijaka, który chrapał na plaży opalając się w piasku. Złośliwy "Gaweł" włożył mu między palce stóp podarte kawałki gazet i podpalił, chowając się za wierzbą. Dobrze, że woda była blisko... Wieść o tym wydarzeniu rozeszła się błyskawicznie i wszelkie pijaki omijały plażę, z wielką korzyścią dla wiejskich dzieciaków. Pomysły ze ślizgaczem rozpędzonym na falach były niebezpieczne ale malownicze, zwłaszcza kiedy stawał na rufie w białych szortach z olbrzymim megafonem ogłaszając atrakcje. Jego opowieści pełne humoru zjednywały słuchaczy i wiele mu wybaczano. Któregoś dnia oznajmił, że jedzie do Ameryki, żeby zarabiać krocie. Gdyby ktokolwiek z nim pojechał nic by nie zarobił ale na pewno by się naśmiał i to na długi czas. Gaweł rzecz jasna nigdzie nie pojechał, bo tu miał swojego farta i byt zapewniony. Wszędzie był u siebie, zarówno w stolicy jak i „w Ukrainie”, kiedy otwierał okno samochodu i krzyczał do żołnierzy: „ Dawaj Wania dawaj! Wpieriod! U schyłku socjalizmu pojechał do Rumunii na tygodniowy wypad. Kiedy skończyły się pieniądze wszedł do knajpy z kilkoma kolegami i odegrał rolę pułkownika KGB, który tu podróżuje incognito. Był tak pewny siebie i tak przekonujący, że został natychmiast za darmo obsłużony razem z kumplami. Czuł się doskonale grając coraz to inne role jakby świat wokół był teatrem. Wychodził na scenę i wszyscy wiedzieli, że będzie zabawa. Któregoś lata przyjechał na weekend do mojego brata i zaproponował wyjazd do hotelu w Szeligach po drugiej stronie jeziora. „Gaweł” był z dziewczyną a brat z niedawno poślubioną. Pojechali we czwórkę a tu masz - impreza zamknięta dla górników ze Śląska, którzy nad jezioro przyjechali na wczasy i bawią się wesoło przy orkiestrze na lśniącym parkiecie w sali bankietowej. Każdy by się wycofał, ale nie nasz bohater. Przybrał groźną minę, nastroszył wąs, zastukał głośno i jak nie warknie na portiera, że kapsle porozrzucane!, że papiery,! że on nie po to zorganizował tu imprezę, żeby sterczeć za drzwiami...! Od razu podziałało: drzwi już otwierają, ukłony, przeprosiny, ależ proszę bardzo panie dyrektorze, prosimy do stołu, już podane talerze, rozłożone zakąski, pstrągi na półmiskach, kieliszki napełnione i wszyscy wznoszą zdrowie pana dyrektora oraz jego zastępcy. Zastępca był wzorcowym szychą niczym sławny elektryk ze stoczni gdańskiej.  Cała czwórka świetnie się bawiła a że „dyrektor” był przystojny a "zastępca" wirował na parkiecie - nikt nie zapytał o szczegóły. Wyszli nad ranem jako wielkie szychy czule żegnani przez zebranych. Tak działa pewność siebie a gdy dochodzi poczucie humoru- to sukces murowany.
Tych ról było więcej i niektóre dobrze pamiętam, bo znamy się od dzieciństwa. Ojciec „Gawła” przyjeżdżał czarną wołgą z szoferem i ten szofer czekał, aż pan pułkownik zje obiad albo też się zdrzemnie. W międzyczasie czytał gazety albo słuchał radia i był zadowolony z obrotu swojej pracy. Kiedy było ciepło, szedł sobie popływać a wieczorem zjadał kolację z pułkownikiem i odjeżdżali. „Gaweł” był jego synem - dzieckiem arystokracji ludowej. Długo spał, obijał się, wszystko mu załatwiano i kochano za psoty nawet te złośliwe. Jego dom to był inny świat. Mieszkali w kamienicy z czerwonej cegły, gdzie sufity były wysokie a klatki schodowe obszerne. Zjeżdżaliśmy wesoło na wycieraczkach z gumy z pierwszego piętra na parter albo też na poręczach, które lśniły drewnem o zachodzie słońca.
Pamiętam bardzo dobrze jakby to było wczoraj: zielony kaflowy piec zabytkowy na lwich nogach, cztery fotele z granatowym obiciem i kanapę na której spałam. Była też biblioteczka, pełna książek, których nikt nie czytał. Budziłam się rano przed szóstą i na palcach szłam do łazienki, bo wszyscy spali do dziesiątej. W kredensie na szklanej tacy leżały ciasteczka kakaowe i różne smakołyki a w kuchni na lodówce był kawowy tort. Siadałam w fotelu i czytałam Nędzników Wiktora Igo. Ja podkradałam rodzynki i orzechy a Jan Waljean kradł chleb dla głodującej rodziny. Potem brałam kolejny tom i przewracałam kartki: Hrabia Monte Christo uciekał z lochu jako nieboszczyk zaszyty w całun pogrzebowy - a kuzynostwo słodko spało. Wreszcie powstawali.
Ciocia pełna zachwytu dla urody syna, rozpieszczała go niemożliwie. Córka natomiast była córeczką tatusia. Miała piękne sukienki. W sklepach takich nie było. Któregoś dnia dostałam po niej suknię z cudnym kołnierzykiem i spódnicą z halką obszytą koronkami. (Byłam trzy lata młodsza) Do dziś ją pamiętam. Byłam taka dumna... Ciocia zaplotła mi warkocze, ubrała w kokardy i wmaszerowałam do pokoju dzieci, które się jeszcze przeciągały. "Gaweł" był sporo starszy. Ja byłam dzieckiem, a on nastolatkiem. Na podłodze leżały skóry dzików a na ścianie wisiała wielka mapa Europy a w rogu - zbiór map z całego świata i wielki globus na stoliku. Wyposażenie dużo lepsze niż w mojej szkole podstawowej. Nawet w liceum, w klasie geograficznej nie było tylu map. Nikt nie był nimi zbytnio zainteresowany. Kiedy były zwinięte służyły nam za tyczki do zabawy. Nauka nie była mocną stroną mojego kuzyna. Ojciec przenosił go ze szkoły do szkoły, bo lekcje były dla niego kolejnym placem zabaw i miejscem do popisów. Na koniec dziarski Gaweł wylądował na krańcu Polski w technikum rolniczym, gdzie żelazną ręką dyrektorował jego wuj. Z pomocą bożą zdał maturę i to był koniec jego edukacji. Od tej pory wcielał się w różne role i świat był pełen kolorowych wrażeń. Nawet w wojsku, które przymusowo odbywał jako opiekun hali sportowej. Po odbyciu służby miał zapewnioną pracę ratownika na miejskim basenie, mieszkanie i samochód a gdy mu czegoś brakowało miał szeroko otwarte serca i kieszenie kochających rodziców- całkiem niezła karma...
Były i cienie w tej postaci jak to zwykle bywa, ale ja go zostawię takim jak pamiętam jako nastolatka. Któregoś dnia wsypywaliśmy z wozu kartofle do piwnicy i pomagał nam -"Gaweł" wymachując gablami a tu ormowiec się przyczepił, że tarasujemy ulicę a pies zaczął szczekał jak wściekły. Ormowiec zdenerwowany mówi, żeby go zabrać a Gaweł na to: „ Spokojnie- swój swego nie gryzie”. Tajniak odsłonił swój ukryty znaczek i powiedział mściwie: ja ci jeszcze pokażę...! A na to Gaweł od niechcenia:” Panie ja mam te znaczki w każdej klapie...!” Cóż było robić... ormo ani pisnął, założył czapkę i zęby zacisnął a pies go gonił i gonił...

"Gaweł" przyjeżdżał do nas często- zwłaszcza latem. Któregoś dnia, podczas wakacji mój ojciec bardzo się denerwował, że nie przyjeżdża kombajn a zboże bujne i dojrzałe prosiło się o koszenie.

- Wujek nic się nie martw ja to załatwię – powiedział Gaweł ochoczo i dosiadł motoru, jadąc do Kałęczyn, gdzie było kółko rolnicze. Zatoczył koło na placu, wysiadł zamaszyście i przedstawił się jako dziennikarz Gazety Białostockiej. Wyjął notatnik i długopis przybrał ważną minę i wszedł do kierownika. Sekretarka w popłochu schowała swoją szklankę i zestaw do paznokci. Stojąc w otwartych drzwiach oznajmił pewnym głosem, że rolnicy z Mrozów na niego narzekają w sprawie kombajnu a zwłaszcza jeden, którego wymienił, więc on przyjechał na wywiad w tej sprawie. Kierownik nie chciał być w gazecie, obiecał poprawę i tego samego dnia przysłał kombajn na nasze pole...



wtorek, 13 czerwca 2017

Para bellum

Miałam pisać a tu nic. Wszystko zapomniałam. Pamiętam, że któregoś dnia ktoś z Rosji przeglądał mój blog a potem z Japonii. Było ponad sto wejść a przecież rzadko  piszę, coraz rzadziej. Wyobraziłam sobie, że to ktoś z dalekiej Syberii został moim gościem. Ktoś tajemniczy. Spojrzałam na mapę największego państwa na świecie. Olbrzymi zielony krokodyl a przy nim maleńka Unia, gdzie każdego dnia ludzie spieszą do pracy, pielęgnują ogrody, siedzą w piżamach na tarasie w intymnej części domu, bo nadeszła niedziela I można spokojnie przedłużyć śniadanie. Cieszę się, że przypadła mi w udziale spokojna Europa I coraz szybsze pociągi I coraz bardziej czyste i coraz więcej kwiatów i kwitnących krzewów. Chłopiec niesie kolejny- jeszcze jeden do koła. Tak wiem, że nie wszędzie tak jest. Gdyby wszyscy byli “bogaci” przynajmniej tak jak my nie byłoby problemu. Zamiast karabinu trzymałby w dłoni pilot I przeglądał filmy leżąc na kanapie a obok pełna lodówka I zapach grilla od sąsiadów. Bogatym wystarcza dwoje dzieci, emerytura na starość, skarpa do grzebania I samochód w garażu. Większy albo mniejszy. Nie musi być maserati. A biedni są sfrustrowani. Zatem to brak pieniędzy jest przyczyną nieszczęść- brak realnych, materialnych perspektyw. Europa stała się spokojna po wielu wojnach. Po bardzo wielu wojnach, stała się ludzka. Ale poprzedzała to niewolnicza praca chłopów na roli, handel ludźmi, tortury, stosy, bezwzględne podboje  Czarnego Lądu, krematoria... A teraz cisza.
Si vis pacem, para bellum- mawiali Rzymianie
lubelskie krajobrazy

Spotykam ją każdego lata: z rowerem, w kapeluszu, w dżinsach i w legginsach. Każdego dnia wyjmuje z przepastnej szafy inny strój




Orient-Express

  Czy życie nie jest piękne? Jeszcze wczoraj wieczorem zalało mi kuchnię, bo urwał się zawór zimnej wody pod zlewem, i popłynęło strumieniem...