środa, 25 czerwca 2014

SABINA MOR



Sabina Mor była starą panną.  Mieszkała na poddaszu. Nie pamiętam nikogo z jej rodziny. Być może siostrę, która mieszkała gdzieś daleko. Każdego dnia biegłam na strych po drewnianych schodach i patrzyłam jak dzierga szydełkiem batystowe chusteczki i serwetki jak płatki śniegu.
 Przy wejściu stała drewniana ławka z cynowym wiadrem i kubek z wywarem kory dębu. Sabina płukała nim zęby. Mówiła, że dzięki temu są zdrowe i mocne. Były faktycznie ładne, ale kora dębu barwiła  je na żółto. Po drugiej stronie drzwi stał żelazny, podłużny piecyk  na nóżkach - tzw. koza. Zawsze buzował w nim ogień. Podziwiałam długą,  ładnie wygiętą szyję pieca, która kończyła się pod sufitem. Na wprost drzwi było okno przysłonięte firanką i stół drewniany z koronkową serwetą i landrynki, którymi mnie częstowała. Wielka, trzydrzwiowa szafa na wprost łóżka była lekko otwarta. Wystawały z niej koronki, które  dziergała całymi wieczorami opierając się o poduszkę na żelaznym łóżku. To był jej odpoczynek.  Pożółkły  kredens był zwykle zamknięty. Pamiętam chleb na desce i smalec w słoiku. Czasem na stole były śledzie z cebulą. Miała niewiele, choć pracowała jak koń. Często pomagała także na polu, by odrobić czynsz. Mężczyźni trzymali się od niej z daleka.  Nazywali ją babo-chłopem. Może obawiali się jej siły?   Nie było w niej nic z kokieterii. Włosy proste, ciemne, przylizane, z przedziałkiem na boku. Twarz szeroka z małymi, siwymi oczami. Sylwetka przysadzista. Brązowa spódnica do kolan i jasna bluzka. Nie była uśmiechnięta, raczej pochmurna, ale lubiłam ją. Miałam 5 lat, kiedy u nas zamieszkała. Jej paznokcie były zawsze czyste. Miały ładny kształt pomimo ogryzania. Lubiłam jej opowieści np. tę o Niemcu, u którego pracowała w czasie wojny, gdy wywieźli ją na roboty.
 „To był porządny bauer i uczciwy”- mówiła „ Kiedyś jechałam z nim furmanką. Przy drodze leżał portfel. Zatrzymał się, podniósł go i położył na drewnianym słupku ogrodzenia w polu i pojechaliśmy dalej”
Niektóre opowieści były straszne. Bałam się duchów, o których mi mówiła i komet z wielkimi świetlistymi ogonami, które lada chwila miały spaść i spalić ziemię. Z niepokojem spoglądałam w niebo. Po deszczu, na drodze polnej były wielkie kałuże. Brałam rozbieg i starałam się wszystkie przeskoczyć, by w ten sposób ratować świat. Był to mój osobisty zakład z Kosmosem. Jeśli nie przeskoczyłam kałuży, nie mogłam jeść. Po pewnym czasie spadła ze mnie plisowana spódniczka, byłam chuda jak patyk. Jednak wkrótce zadziwiło mnie coś innego i zapomniałam o kometach. Któregoś wieczoru, gdy przyszłam do Sabiny, na jej żelaznym łóżku, w pościeli leżała nieznana kobieta. Była ładna, szczupła i bardzo blada.  Miała trzydzieści sześć lat. Pamiętam jej nieśmiały uśmiech, długie, ciemne włosy i fiołkowe oczy. Była sparaliżowana. Sabina miała zamiar ją uzdrowić kąpielami w borowinach w cynowej wannie a kobieta zdawała się w to wierzyć. Zapytałam ją, dlaczego nie może chodzić. Powiedziała, że mąż ją bił, że często uciekała z domu boso, po śniegu. Urodziła sześcioro dzieci. Jednak, kiedy nie mogła wstać z łóżka, to one też ją biły. Mieszkali na kolonii, w nieznanej mi dalekiej wsi. Czułam się bezradna, siedząc na łóżku i słuchając jej słów. Nie pamiętam, co było potem. Jak długo leżała w żelaznym łóżku na poddaszu, miesiąc, dwa, czy pół roku, ale kiedy Sabina odwiozła ją do domu, nikt się temu nie dziwił. Trzeba było przewijać ją i prać pieluchy. Po wielu latach usłyszałam, że nasza lokatorka też ją biła. Jednak nie pamiętam, by w domu ktoś o tym mówił. Tamta kobieta chyba nic nie czuła. Jednak wspomnienie o tym jest jak cień i trudno je opisać, bo Sabina wnosiła w moje życie coś dobrego.
 Kiedy na dworze był jeszcze śnieg, znowu biegłam na strych, bo były tam niezwykłe- pisanki wielkanocne.  Malowała ich setki. Były na stole, na kredensie a nawet na podłodze w miskach i koszach. Były przepiękne a ja siadałam na małym stołeczku przy gorącej kozie i patrzyłam jak spod jej palców  wyłaniają się kwiaty, gwiazdy i kłosy rysowane gorącym woskiem. Zapach wosku unosił się w całym domu aż do Wielkanocy. Ludzie przynosili surowe jajka a odbierali kolorowe, błyszczące pisanki. Było przy tym wiele radości. Wydaje mi się, że ona nie brała za nie pieniędzy. Zawsze coś ludziom dawała, ale stronili od niej. Święta spędzała samotnie. Nikt jej nie zapraszał. Jednak wtedy nie myślałam o tym. Czekałam na jej powrót z pracy i biegłam  po drewnianych schodach na górę. Pamiętam, jak dostałam do ręki drewniany patyczek z metalową szpileczką i ciepłe, ugotowane  jajko. Zanurzałam szpileczkę w gorącym wosku i rysowałam bardzo nieporadne kreseczki i gwiazdki. Jednak Sabina chwaliła mnie i zanurzała moje pisanki razem ze swoimi w kolorowych farbach. Lubiłam czarną i fioletową z kopiowego ołówka. Była bardzo wyrazista. Sabina łamała ołówki i wyciągała z nich grafit, który nazywała greflem a następnie rozpuszczała go w wodzie. Pisanki fioletowe miały żółte wzory, ponieważ wcześniej  były gotowane w  „cebulniaku” ( wywar z łusek cebuli).  Rysowałyśmy na nich kłosy, szyszki, gałązki a potem wkładałyśmy do kopiowej farby. Po wyjęciu z farby schły na rozłożonych ścierkach i bibułach. Ścierałyśmy wosk  szmatkami trzymając jajko nad ogniem przy otwartych drzwiczkach piecyka a na koniec smarowałyśmy wędzoną skórką słoniny. Układałam je na talerzach i patrzyłam z zachwytem. Moje były koślawe, ale z każdym dniem rysowałam lepiej. Na stole wielkanocnym moje pisanki były do jedzenia a Sabiny do podziwiania. Jednak po kilku latach rysowałam prawie tak samo jak ona i do dziś zapach topionego wosku ma dla mnie szczególny urok. Zawdzięczam Sabinie także inną umiejętność. Kiedy skończyła się pora pisanek, przyszedł czas na ozdabianie batystowych chusteczek ręcznie dzierganą koronką. Uczyłam się szydełkowych oczek, łańcuszków i słupków. To było bardzo mozolne zajęcie, więc moje koronki były wąskie a serwetki malutkie i zaczynały mnie nudzić. Nadchodziło lato. Pewnego dnia, gdy obudziłam się rano w pokoju zalanym słońcem  zobaczyłam ją w drzwiach z białym koszyczkiem w ręku. Był pełen cukierków.

To prezent dla ciebie powiedziała, pochylając się nad moim łóżkiem a później rozłożyła na stole dwanaście serwetek- sześć dużych i sześć małych pięknie wyprasowanych i nakrochmalonych. To był najpiękniejszy -Dzień Dziecka w moim życiu.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Orient-Express

  Czy życie nie jest piękne? Jeszcze wczoraj wieczorem zalało mi kuchnię, bo urwał się zawór zimnej wody pod zlewem, i popłynęło strumieniem...