Któregoś
dnia napisał do mnie Francuz. Przysłał kolekcję kwiatów z podkładem muzycznym i
przedstawił się jako chirurg plastyczny, który dzieciństwo
spędził w Łodzi. List napisany poprawnie i z odrobiną fantazji
był całkiem do przyjęcia. Odpisałam i tak zaczęła się
korespondencja o dzieciństwie, które spędził w Łodzi, o ulicach,
które dobrze znam i o książkach do których mam słabość. Po
pewnym czasie zorientowałam się, że to mitoman.
Jednak ta historia przypomniała mi kuzyna, który przez
całe życie odgrywa różne role i choć obecnie nie mam z nim
kontaktu czasem go wspominam. Jako dziecko i nastolatek psocił i
figlował jak książkowy Gaweł i zawsze miał pomysły. Niektóre
beznadziejne a inne wspaniałe. Beznadziejny był pomysł, by
przywiązywać psom do ogonów zardzewiałe konserwy ze śmietnika.
Psy biegały po wsi jak szalone z trzema puszkami na sznurku, dudniąc
po bruku. Inny pomysł dotyczył pijaka, który chrapał na plaży
opalając się w piasku. Złośliwy "Gaweł" włożył mu między palce
stóp podarte kawałki gazet i podpalił, chowając się za wierzbą.
Dobrze, że woda była blisko... Wieść o tym wydarzeniu rozeszła
się błyskawicznie i wszelkie pijaki omijały plażę, z wielką
korzyścią dla wiejskich dzieciaków. Pomysły ze ślizgaczem
rozpędzonym na falach były niebezpieczne ale malownicze, zwłaszcza
kiedy stawał na rufie w białych szortach z olbrzymim megafonem
ogłaszając atrakcje. Jego opowieści pełne humoru zjednywały
słuchaczy i wiele mu wybaczano. Któregoś dnia oznajmił, że
jedzie do Ameryki, żeby zarabiać krocie. Gdyby ktokolwiek z nim
pojechał nic by nie zarobił ale na pewno by się naśmiał i to
na długi czas. Gaweł rzecz jasna nigdzie nie pojechał, bo tu miał
swojego farta i byt zapewniony. Wszędzie był u siebie, zarówno w
stolicy jak i „w Ukrainie”, kiedy otwierał okno samochodu i
krzyczał do żołnierzy: „ Dawaj Wania dawaj! Wpieriod! U schyłku
socjalizmu pojechał do Rumunii na tygodniowy wypad. Kiedy skończyły
się pieniądze wszedł do knajpy z kilkoma kolegami i odegrał rolę
pułkownika KGB, który tu podróżuje incognito. Był tak pewny
siebie i tak przekonujący, że został natychmiast za darmo
obsłużony razem z kumplami. Czuł się doskonale grając coraz to
inne role jakby świat wokół był teatrem. Wychodził na scenę i
wszyscy wiedzieli, że będzie zabawa. Któregoś lata przyjechał na
weekend do mojego brata i zaproponował wyjazd do hotelu w Szeligach
po drugiej stronie jeziora. „Gaweł” był z dziewczyną a brat z
niedawno poślubioną. Pojechali we czwórkę a tu masz - impreza
zamknięta dla górników ze Śląska, którzy nad jezioro
przyjechali na wczasy i bawią się wesoło przy orkiestrze na
lśniącym parkiecie w sali bankietowej. Każdy by się wycofał, ale
nie nasz bohater. Przybrał groźną minę, nastroszył wąs,
zastukał głośno i jak nie warknie na portiera, że kapsle
porozrzucane!, że papiery,! że on nie po to zorganizował tu
imprezę, żeby sterczeć za drzwiami...! Od razu podziałało:
drzwi już otwierają, ukłony, przeprosiny, ależ proszę bardzo
panie dyrektorze, prosimy do stołu, już podane talerze, rozłożone
zakąski, pstrągi na półmiskach, kieliszki napełnione i wszyscy
wznoszą zdrowie pana dyrektora oraz jego zastępcy. Zastępca był
wzorcowym szychą niczym sławny elektryk ze stoczni gdańskiej. Cała czwórka świetnie się bawiła a że „dyrektor”
był przystojny a "zastępca" wirował na parkiecie - nikt nie zapytał o
szczegóły. Wyszli nad ranem jako wielkie szychy czule żegnani
przez zebranych. Tak działa pewność siebie a gdy dochodzi poczucie
humoru- to sukces murowany.
Tych
ról było więcej i niektóre dobrze pamiętam, bo znamy się od
dzieciństwa. Ojciec „Gawła” przyjeżdżał czarną wołgą z
szoferem i ten szofer czekał, aż pan pułkownik zje obiad albo też
się zdrzemnie. W międzyczasie czytał gazety albo słuchał radia
i był zadowolony z obrotu swojej pracy. Kiedy było ciepło, szedł
sobie popływać a wieczorem zjadał kolację z pułkownikiem i odjeżdżali. „Gaweł” był jego synem -
dzieckiem arystokracji ludowej. Długo spał, obijał się, wszystko
mu załatwiano i kochano za psoty nawet te złośliwe. Jego dom to
był inny świat. Mieszkali w kamienicy z czerwonej cegły, gdzie
sufity były wysokie a klatki schodowe obszerne. Zjeżdżaliśmy
wesoło na wycieraczkach z gumy z pierwszego piętra na parter albo
też na poręczach, które lśniły drewnem o zachodzie słońca.
Pamiętam
bardzo dobrze jakby to było wczoraj: zielony kaflowy piec zabytkowy
na lwich nogach, cztery fotele z granatowym obiciem i kanapę na
której spałam. Była też biblioteczka, pełna książek, których
nikt nie czytał. Budziłam się rano przed szóstą i na palcach
szłam do łazienki, bo wszyscy spali do dziesiątej. W kredensie na
szklanej tacy leżały ciasteczka kakaowe i różne smakołyki a w
kuchni na lodówce był kawowy tort. Siadałam w fotelu i czytałam
Nędzników Wiktora Igo. Ja podkradałam rodzynki i orzechy a Jan
Waljean kradł chleb dla głodującej rodziny. Potem brałam kolejny
tom i przewracałam kartki: Hrabia Monte Christo uciekał z lochu
jako nieboszczyk zaszyty w całun pogrzebowy - a
kuzynostwo słodko spało. Wreszcie powstawali.
Ciocia pełna zachwytu dla urody syna, rozpieszczała go
niemożliwie. Córka natomiast
była córeczką tatusia. Miała piękne sukienki. W sklepach takich
nie było. Któregoś dnia dostałam po niej suknię z cudnym
kołnierzykiem i spódnicą z halką obszytą koronkami. (Byłam trzy
lata młodsza) Do dziś ją pamiętam. Byłam taka dumna... Ciocia
zaplotła mi warkocze, ubrała w kokardy i wmaszerowałam do
pokoju dzieci, które się jeszcze przeciągały. "Gaweł" był sporo
starszy. Ja byłam dzieckiem, a on nastolatkiem. Na podłodze leżały
skóry dzików a na ścianie wisiała wielka mapa Europy a w rogu -
zbiór map z całego świata i wielki globus na stoliku. Wyposażenie
dużo lepsze niż w mojej szkole podstawowej. Nawet w liceum, w
klasie geograficznej nie było tylu map. Nikt nie był nimi zbytnio
zainteresowany. Kiedy były zwinięte służyły nam za tyczki do
zabawy. Nauka nie była mocną stroną mojego kuzyna. Ojciec
przenosił go ze szkoły do szkoły, bo lekcje były dla niego
kolejnym placem zabaw i miejscem do popisów. Na koniec dziarski Gaweł wylądował na krańcu Polski w technikum rolniczym, gdzie
żelazną ręką dyrektorował jego wuj. Z pomocą bożą zdał
maturę i to był koniec jego edukacji. Od tej pory wcielał się w
różne role i świat był pełen kolorowych wrażeń. Nawet w
wojsku, które przymusowo odbywał jako opiekun hali sportowej. Po
odbyciu służby miał zapewnioną pracę ratownika na miejskim basenie, mieszkanie i
samochód a gdy mu czegoś brakowało miał szeroko otwarte serca i
kieszenie kochających rodziców- całkiem niezła karma...
Były
i cienie w tej postaci jak to zwykle bywa, ale ja go zostawię takim
jak pamiętam jako nastolatka. Któregoś dnia wsypywaliśmy z wozu
kartofle do piwnicy i pomagał nam -"Gaweł" wymachując gablami
a tu ormowiec się przyczepił, że tarasujemy ulicę a pies zaczął
szczekał jak wściekły. Ormowiec zdenerwowany mówi, żeby go
zabrać a Gaweł na to: „ Spokojnie- swój swego nie gryzie”.
Tajniak odsłonił swój ukryty znaczek i powiedział mściwie: ja
ci jeszcze pokażę...! A na to Gaweł od niechcenia:” Panie ja mam
te znaczki w każdej klapie...!” Cóż było robić... ormo ani
pisnął, założył czapkę i zęby zacisnął a pies go gonił i
gonił...
"Gaweł" przyjeżdżał do nas często- zwłaszcza latem. Któregoś dnia,
podczas wakacji mój ojciec bardzo się denerwował, że nie
przyjeżdża kombajn a zboże bujne i dojrzałe prosiło się o
koszenie.
-
Wujek nic się nie martw ja to załatwię – powiedział Gaweł ochoczo i dosiadł motoru, jadąc do Kałęczyn, gdzie było kółko
rolnicze. Zatoczył koło na placu, wysiadł zamaszyście i
przedstawił się jako dziennikarz Gazety Białostockiej. Wyjął
notatnik i długopis przybrał ważną minę i wszedł do kierownika.
Sekretarka w popłochu schowała swoją szklankę i zestaw do
paznokci. Stojąc w otwartych drzwiach oznajmił pewnym głosem, że
rolnicy z Mrozów na niego narzekają w sprawie kombajnu a zwłaszcza
jeden, którego wymienił, więc on przyjechał na wywiad w tej
sprawie. Kierownik nie chciał być w gazecie, obiecał poprawę i
tego samego dnia przysłał kombajn na nasze pole...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz