To po prostu niezwykła książka.
Spisał ją Max Gallo na podstawie opowieści i nagrań Martina Gray’a. Co tu jest
prawdą a co nie jest, co wypunktowane a co pominięte? Pióro ma to do siebie, że
kreuje rzeczywistość, tańczy po papierze i tworzy własną historię. Człowieka
przeciętnego może uczynić bohaterem podobnie jak tchórza a kogoś szlachetnego
zupełnie pogrążyć. Zależy to od chwilowego nastroju autora.
Jeśli
nawet tylko część opowieści Martina Graya „Wszystkim, których kochałem” jest
dosłowna to i tak wiele. „Jestem Żydem, jestem Polakiem”- to brzmi pięknie.
Marcin Grajewski, (bo tak się nazywał) miał 14 lat, kiedy wybuchła wojna.
Ojciec był udziałowcem fabryki rękawiczek i pończoch: ”Niekiedy szliśmy nad
Wisłę, gdzie handlowali Żydzi w czarnych chałatach. Byli biedni. Tak naprawdę, to
nie wiedziałem, że jesteśmy Żydami. Uznawaliśmy obie religie.”[1]
Przed wojną dobrze im się powodziło, ale o tym autor nie mówi nic, bo życie za murami getta przesłoniło wszystko. Był chłopcem. Handlował rękawiczkami, które potajemnie wyniósł z fabryki, by utrzymać rodzinę a potem handlował zbożem i chlebem. Stworzył siatkę przemytników. Bandytów, którzy go pobili tzw. szmalcowników zatrudnił, jako swoich ochroniarzy i każdego dnia wwoził do getta tramwajami podstawową żywność na całkiem sporą skalę. Opłacał motorniczych, policjantów i przeróżnych szpicli. Miał 16 lat. Mówi, że handel odbywał się wiele razy dziennie. Przystosował się do sytuacji jak mało kto- w miejscu przeznaczonym na powolny grób. Dostarczał matce i młodszym braciom, co tylko mógł przez długi czas, ale i tak zginęli w obozie. Ojciec był powstańcem w getcie a wcześniej oficerem polskiej armii- we wrześniu 1939 roku. Ojciec także zginął. Został tylko on Marcin i babcia w USA. Bardzo często podkreśla, że pragnął odtworzyć swoją rodzinę w swoich własnych dzieciach, że tego oczekiwała od niego matka i ojciec. Umierała ze strachu o niego a jednocześnie wierzyła, że przeżyje, bo widziała jego niezwykłą zaradność, spryt i siłę życia. Był dumny z rodziny. U nas się mówi, że z rodziną wygląda się dobrze jedynie na zdjęciu a on marzy o wskrzeszeniu bliskich w swojej żonie, o odtworzeniu ich. To mnie uderzyło. Tam nie ma słowa Bóg. Jest jedynie Rodzina.
Przed wojną dobrze im się powodziło, ale o tym autor nie mówi nic, bo życie za murami getta przesłoniło wszystko. Był chłopcem. Handlował rękawiczkami, które potajemnie wyniósł z fabryki, by utrzymać rodzinę a potem handlował zbożem i chlebem. Stworzył siatkę przemytników. Bandytów, którzy go pobili tzw. szmalcowników zatrudnił, jako swoich ochroniarzy i każdego dnia wwoził do getta tramwajami podstawową żywność na całkiem sporą skalę. Opłacał motorniczych, policjantów i przeróżnych szpicli. Miał 16 lat. Mówi, że handel odbywał się wiele razy dziennie. Przystosował się do sytuacji jak mało kto- w miejscu przeznaczonym na powolny grób. Dostarczał matce i młodszym braciom, co tylko mógł przez długi czas, ale i tak zginęli w obozie. Ojciec był powstańcem w getcie a wcześniej oficerem polskiej armii- we wrześniu 1939 roku. Ojciec także zginął. Został tylko on Marcin i babcia w USA. Bardzo często podkreśla, że pragnął odtworzyć swoją rodzinę w swoich własnych dzieciach, że tego oczekiwała od niego matka i ojciec. Umierała ze strachu o niego a jednocześnie wierzyła, że przeżyje, bo widziała jego niezwykłą zaradność, spryt i siłę życia. Był dumny z rodziny. U nas się mówi, że z rodziną wygląda się dobrze jedynie na zdjęciu a on marzy o wskrzeszeniu bliskich w swojej żonie, o odtworzeniu ich. To mnie uderzyło. Tam nie ma słowa Bóg. Jest jedynie Rodzina.
Dlaczego nie wywozi ich z getta, nie
ukrywa gdzieś w Polsce? Czy ze względu na ojca?, Czy chcą być razem w piekle?
Czy jeszcze nie wiedzą, co ich czeka? Martin mówi, że uciekł z Treblinki w
wagonie z paczkami, że pracował w sonderkomando, że dusił dzieci, by nie
zakopywano ich żywcem, nosił trupy, wyrywał im złote zęby, ale pisze o tym zbyt
lekko. To wygląda jak opowieść kogoś innego.
Nie wierzę, bo czytałam obozowe opowiadania Borowskiego, bo znałam
więźniarkę obozu.
Nie mam mu tego za złe. Czasami
spotykam osoby porzucone przez własnych rodziców. Ich opowieści są koloryzowane,
bo to pozwala zapomnieć o bólu, albo wstydzie.
Piękno tej książki polega na miłości.
Martin dziękuje za każdą kromkę chleba, jaką otrzymał od wieśniaka, za każdy
nocleg w stodole, za wskazanie drogi, za ubranie. Jest pełen wdzięczności za
każdy ludzki odruch. Jego przyjacielem został bandyta o pseudonimie „Mokotów”,
który go kiedyś na początku drogi obrabował i pobił. To do niego wraca w
krańcowych sytuacjach.
Autor często mówi o granatowej,
polskiej policji i mówi niechętnie, czemu się nie dziwię, ale prawie w ogóle
nie mówi o policji żydowskiej, która w brutalny sposób zganiała ludzi na Umslagplatz,
zganiała dzieci jak ptaki do rzeźni. Tu
dygresja. Nie mogę pojąć, dlaczego pół miliona ludzi dało się spędzić do
zagrody wybudowanej własnymi rękami, dlaczego nikt nie kupował broni, dlaczego
sprzedawali ich właśni rabini, podając dokładne dane o ich majątkach, dlaczego
nie walczyli…?
O tym Martin także nie mówi. Opowiada
o ojcu, który działa w ruchu oporu na terenie getta, który usiłuje coś zrobić,
który jest wdzięczny synowi za utrzymanie żony, synów i prawdopodobnie samego
siebie. Martin pisze, że wspierał także sierociniec Korczaka, ale tego nikt nie
potwierdzi. Pisze o getcie, które umierało z głodu i o getcie, które miało
teatr i restauracje dla wybranych, pisze o prostytutkach, które sprzedawały się
jego ochroniarzom. Pisze, że kobietę można mieć za pół papierosa.
Co mnie uderzyło? Opowieść o
latrynie, w której się chowa- w ludzkim gnoju. Załatwia się na niego Niemiec a
on mówi, że to” tylko bestia, zwierzę, ale ja przeżyję” To książka, którą
czytałam z zapartym tchem. Ominęłam zaledwie kilka stron. Zaczęłam tak jak
zwykle od końca, potem fragment w środku a potem już od początku. Autor mnie
pochłonął jak Sołżenicyn[2] bo tyle ciepła na kartach a akcja jak w James
Bondzie. Marcin wydostaje się z getta kanałami i zostaje partyzantem AL.
Wspomina Mieczysława Moczara, jako dowódcę, zna go osobiście. Tego samego, o
którym historia mówi niepochlebnie: „ Z Mieciem wszystko zmieciem”, zostaje
oficerem NKWD. W wieku dwudziestu lat, ma najwyższe, radzieckie odznaczenia na
klapie. Jego znajomość niemieckiego i polskiego jest wykorzystana podczas wojny
w wywiadzie. Pisze, że na Lubelszczyźnie tropił bandytów z NSZ, którzy wydawali
Niemcom jego współbraci za 5 kilo cukru albo dla przyjemności. Jednak nam ta
organizacja źle się kojarzy i jego postać staje się kontrowersyjna. On sam,
choć był kapitanem NKWD w Berlinie i miał wszelkie względy i wpływy czuje się
źle podczas przesłuchiwania młodocianych Niemców i w obliczu nieszczęść, jakie
widzi na niemieckich ulicach jego
pragnienie zemsty zanika. Chce być wolny. Nie pragnie służyć Stalinowi. W 1946
roku przechodzi na zachodnią stronę Berlina i nawiązuje kontakt z babcią w USA.
W Ameryce zdobywa majątek z zawrotną szybkością. Najpierw sprzedaje chustki i
szaliki na Bronxie, zostaje kelnerem w bogatych hotelach, by poszerzyć zbyt a
potem, gdy widzi, że za dwie antyczne filiżanki można dostać 500 dolarów postanawia
je sprzedawać na szeroką skalę. Zostaje handlarzem antyków pomiędzy Europą a
USA. Nawiązuje kontakt z fabryką porcelany w Niemczech i odtąd produkuje te
„antyki” masowo. Zaiste- niezły numer, ale ma niespożytą energię: „Sprzedawanie dawało mi radość sukcesu”
Kiedy ma majątek, szuka żony, pragnie
założyć dom. Któregoś dnia spotyka ładną, roześmianą dziewczynę. Nazywa się
Dina. Od tej chwili powieść jest jeszcze piękniejsza. Nigdzie nie czytałam tak
pięknych słów o miłości do żony. Zaiste opowieść to niezwykła. Osiedlają się w
południowej Francji- w Tanneron. Kupują posiadłość wśród lasów na wzgórzach, z
widokiem na morze. Żywią się jedynie owocami i warzywami. Nie chcą zabijać. To
wpływ Diny. Mają wielki ogród, w którym pracują oboje. Kolejno przychodzą na świat
ich dzieci. Nicole, Zuzanna, Karol i Ryszard. Drugi, trzeci i czwarty poród
odbiera sam Martin- w domu, nawet bez asysty akuszerki. Dina ufa mu całkowicie.
Co więcej, w czwartym porodzie uczestniczą także dzieci. Najstarsza Nicole
przecina pępowinę braciszka. Są lubiani przez miejscowych, są dla nich
egzotycznymi Amerykanami, którzy nie jadali mięsa, soli, słodyczy ani
tłuszczów. Nie uznawali szczepień, leków i lekarzy. Dina pragnęła oczyszczenia
po wojnie dla siebie, męża i dzieci a on
poddał się temu z ufnością. Spełniły się
marzenia i pragnienia Martina. W jego dzieciach odrodziła się jego rodzina,
jego wszyscy zmarli: „ Całowałem i pieściłem jej brzuch: tam było już życie”, „
Szczęście promieniowało od ognia na kominku, gdzie w rozżarzonym popiele piekły
się kartofle jak niegdyś w polskiej puszczy. I jeszcze muzyka i Nicole obejmująca
mnie ufnie za szyję, gdy zanosiłem ją do łóżka, na wpół śpiącą i wreszcie
chłodna noc, w której nasze ciała odradzały się dla siebie”[…]
„ Kryłem
się w jej ramionach a ona w moich, byłem jej ojcem, ona moją matką, byliśmy
rodzeństwem, jej głowa była stworzona , by spoczywać na moim ramieniu, a całe
jej ciało stworzono dla mojego”3
To
przypomina „Pieśń nad pieśniami”. W żadnej książce nie spotkałam dotąd lepszego i
bardziej lapidarnego określenia, czym mają być dla siebie mężczyzna i kobieta.
Prawdziwa miłość- jeśli istnieje -to właśnie tak. Przysięga nie jest konieczna ani ślub.
Nie przysięgamy, że będziemy kochać swoje dzieci, bo miłość tego nie
potrzebuje.
„
Dina była przy mnie: widziałem ją, słyszałem, pieściłem, kochałem. Była moim
ukojeniem[3]
A jednak to wymarzone szczęście, zastało
mu odebrane. Cała jego rodzina spłonęła w nagłym pożarze lasu, kiedy uciekali
przed płomieniami samochodem. Żona i
czworo dzieci. Nie mieli szans w
otaczającym ogniu. On został w posiadłości i pojechał motorem, by pomóc
sąsiadowi. Był poparzony, ale przeżył jak Hiob, któremu po raz drugi odebrano
wszystko. Czy Martin podświadomie wybrał
miejsce zagrożone pożarem, jak wspomnienie o getcie? Nie wiem. Stracił to, co
było celem jego życia: odbudowanie swojej matki, swojego ojca, braci - w swoich
dzieciach.
„ Nie odebrałem sobie życia. Czuwano
nade mną. Kto mi zwróci Ich życie? Kto zwróci mi życie? Dlaczego dwa razy moi
najbliżsi?[..]
Nie zabiłem się. Mówię, jem, poruszam
się. Czy nie spłaciłem daniny należnej
ludziom i losowi? Dlaczego? Mówię, opowiadam o swoim życiu, by zrozumieć ten
łańcuch szaleństw, przypadków i nieszczęść, które mnie zmiażdżyły. […] Nauczyłem się znosić ból, Ale oni? Nie
wiedzieli nic o życiu, matka wydała ich na świat w moje dłonie. Szedłem za nimi
krok w krok, widziałem jak rosną ci prawdziwi mężczyźni, te piękne kobiety-
zabite nim zdążyły żyć. Moi najdrożsi. Widziałem jak rozkwitała Dina. O to
wszystko walczyłem, po to przeżyłem wieki barbarzyństwa i znów wołam: Zegnajcie
najdrożsi!”[4]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz