Wczoraj
wieczorem myślałam o rzeźni ptaków. To się nazywa ubojnia. Ciężkie indory wiszą
głową w dół, zaczepione za nogi na metalowej taśmie. Taśmociąg przesuwa się
wolno. Z otwartych dziobów spływa lepka ślina- długimi nitkami aż do posadzki z
betonu. Jest cicho. Nie poruszają skrzydłami. Wiszą nieruchomo, jakby
wiedziały, że to koniec. Przy taśmie pracują więźniowie. Dostają kawę i herbatę
w małych 10 dkg paczkach. Piłam ją także. Taka sobie lura.
Kierownik
ubojni jest mężem pani prezes. Pani prezes o wyłupiastych oczach zajmuje wielki
gabinet, w którym jest stół owalny i dwanaście krzeseł w ciemnozielonych
obiciach. Przyjęła mnie łaskawie, poczęstowała kawą w filiżance i zaszczyciła
pogawędką. Jej zastępca ma gabinet trzy razy mniejszy. Osobiście pofatygował
się z Poznania do środkowej Polski, bo brakowało im ptaków. W pół
roku później, kiedy ja chciałam sprzedać indory, (bo była nadprodukcja w całym
kraju i jeszcze wielki import do tego) pani prezes nie zaszczyciła mnie ani
kawą, ani krzesłem, ani nawet otwarciem drzwi. Odłożyła słuchawkę. To była moja
„perereka”. Wiceprezes miał więcej skrupułów. Uważał się za przyzwoitego. Bardzo
lubił to słowo i podkreślał je kilka razy podczas pierwszego spotkania. Nie odłożył
słuchawki. Obiecał, że za tydzień coś kupi, potem, że za dwa tygodnie…, potem,
za trzy… Wreszcie powiedział: „dziś w
nocy przyślę transport po tysiąc sztuk.” Czekaliśmy z pracownikami do północy.
Był mroźny styczeń 1999. Hale trzeszczały w szwach. Indory rosły. Zżerały 50
ton paszy tygodniowo. Zżerały nasze pieniądze. Nikt ich nie kupował. Finansowa
ruina.
Jakiś hodowca
powiesił się. Inni postawili traktory na ulicach. Zaczęły się strajki. Tej nocy
przenosiliśmy indory do drugiej hali- trochę luźniejszej. Litościwy wiceprezes
wysłał samochody gdzie indziej, mimo że tam płacił drożej. Ale nie płacił ze
swojej kieszeni. Nie on był właścicielem.
Trzeszczał
mróz. Ptaki były ciężkie i niespokojne. Niektóre ważyły po 24 kilogramy. Boże, żeby
tylko nie przyplątał się jakiś wirus- myślałam gorączkowo. Następnej nocy
pojechałam do Suwałk, 520 km stąd. Po wielu zachodach, szukania znajomości, udało
mi się sprzedać sześćset sztuk- poniżej kosztów produkcji. Zaledwie mały ślad
w przepełnionej hali. Prawie nie spałam. Nie mogłam usnąć. Wisiało nade mną
widmo bankructwa. Z nadzieją patrzyłam na Leppera.
Za każdym razem, kiedy przeglądam „Pamięć
oczu” i trafiam na Szarlottę- widzę pomieszczenie kierownika ubojni za wielką
szklaną szybą. Przy rampie stały samochody. Z klatek wyciągano indory i
wieszano za nogi. Szybko. Sprawnie. Słyszałam trzepot skrzydeł, sypiące się,
białe lotki, jasny puch… A w kantorze, na ścianie- piękny plakat z półnagą
dziewczyną, z dużymi, ciężkimi piersiami. Blondynka. Tak mogła wyglądać
Szarlotta- najpiękniejsza kobieta w południowej Francji. To były dwa światy,
przedzielone szybą. Życie i śmierć.
P-ce 2000 r.
P-ce 2000 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz