Trudno opuścić malownicze jeziora, więc jechałam z Ełku powoli, krętymi drogami aż do Mikołajek
skąpanych w deszczu. Zjadłam obiad w barze, wśród kwiatów i krzewów. Po lśniących kamieniach
wszedł przystojny żeglarz z włosami do ramion. Cóż, halibut Renaty i poranna sielawa z patelni były o wiele
lepsze, ale Mikołajki mają swój klimat. Widać je z daleka jak klamrę jezior. Szłam ulicą aż do kościoła augsburskiego na wzgórzu. Wśród aksamitek do pasa – stał ogromny posąg Chrystusa.
Z kościoła wyszło
dwoje ludzi. Nie byli młodzi i nie byli piękni. Dwie chude szkapy, podstarzałe,
ale w ich przytuleniu i delikatnej tkliwości było coś uroczego. Patrzyłam jak schodzą z dziedzińca i znikają w uliczce na wodą. Łodzie ściągały do portu. Kobieta przed
lumpeksem czekała na klientów, ale nikt nie wchodził. Smutne
manekiny spoglądały z wystawy na odnowione kamienice. Ten lumpeks tu nie pasował.
Ale sklep indyjski z torbami we
wszystkich odcieniach różu i fioletu wyglądał w uliczce jak obraz.
Między starymi murami
z patynami tynku, w głębi podwórka stał
śmieciarz i upychał coś do torby. Miał stary
rower z odzysku. W kolorowej,
zamaszystej kurtce w szerokie pasy szedł Niemiec jak soczysty brojler. Gdyby
nie gumowe podeszwy, mógłby stukać obcasami o podmokłe kamienie. Miał pięknie
siwe włosy. Lekki deszcz im służył.
Jechałam dalej,
zatrzymując się nad mijanymi jeziorami aż do Rozłogów. Wielkie świerki i sosny
po drodze zawsze dodają mi sił. Tu czuję
się jak w domu. Drogi szybkiego ruchu męczą mnie i drażnią. Ich wielkie ściany
co chwila zasłaniają widok, toteż nic nie goniło mnie do przodu. Siedemdziesiąt
kilometrów przed Warszawą zaczęła się ulewa. Dochodziła jedenasta. Było ciemno.
Zatrzymałam się przy restauracji obok
nieczynnej stacji benzynowej i
pomyślałam, że poczekam tu do świtu. O północy podjechał jeep. Wysiadła
z niego dziewczyna w bardzo
obcisłej sukience. Wyrzuciła papierosa do kosza i odeszła, kołysząc się na
szpilkach. Jej długie włosy falowały w świetle.
Po północy pojawił się
ogromny, stalowy tir „Biedronki” z napisem : Wspieramy Polskę i powoli
podjeżdżał pod sklep. Zapakował kontener do magazynu i z hukiem odjechał. Ostatnia para wyszła z restauracji. Zapadła
cisza. Obudziłam się około czwartej nad ranem w wielkiej mgle. Wyjechałam na drogę 61. Na najbliższej stacji benzynowej sprzedawca
spał na stołku na siedząco, opierając głowę o ścianę. Nie budziłam go.
Elżbieto, właśnie odkrywam Twoje wcześniejsze posty, one tak zapadają w pamięć... Czytałam na szybko przed tygodniem, ale musiałam wrócić :) Widzę, że i Ty pokonujesz spore odległości. To męczące, ale też pod wieloma względami uzależnia (? - w sumie nie wiem, może po prostu umysł się już tak z tym musem godzi, że ma się wrażenie dobrowolnej przyjemności?). Piękny, bardzo klimatyczny wpis. Widzę ten cierpki poranek po długiej jeździe, widzę tego drzemiącego sprzedawcę i kobietę, której włosy falują w świetle... Dzięki.
OdpowiedzUsuńDroga Nino- dziękuję. To jest wpis dla poetów i tutaj odezwała się Twoja "poetycka" dusza. Uwielbiam jechać tak jak lubię i zatrzymywać się po drodze w ciekawych miejscach. Kupię sobie na gwiazdkę dobry aparat, który maluje mgły. Mgła jest niezwykle nastrojowa. Właśnie wróciłam z pracy i pakuję się, bo jadę na Mazury:)
Usuń