Był taki, niezwykły dzień chyba ciepłą
jesienią, kiedy przyszedł do kuchni z workiem i powiedział: przyniosłem
kieliszki dla robotników - mocne i słabo tłukące. Po czym wysypał je na podłogę
w kuchni. Ja i brat patrzyliśmy na to ze zdumieniem, bo rozpoznaliśmy- zielone
znicze nagrobne. Prawda, że były piękne, lecz chyba nikomu nie przyszło by do głowy,
żeby pić z tego wódkę.
- Chyba żeś całkiem zdurniał - powiedziała mama.
Ale
naszej babce spodobał się ten pomysł, ponieważ była skąpa i zawsze jej było
szkoda, że jak są robotnicy, to się tłuką kieliszki, więc napełniła zlew gorącą
wodą i umyła je pięknie.
Lśniły w świetle i w zieloności
jakby ich nigdy nie było na pogrzebie,
jakby im było tutaj dobrze z naszymi oczami zapatrzonymi...
Wydawało mi się wtedy, że wódka z takich
kieliszków jest niesłychanie zaświatowa i przypomniał mi się pogrzeb ciotki Cecylii, kiedy to stary Leon jak baran naczelny wśród owiec- śpiewał
zawzięcie...
Jego jąkania nigdy nie zapomnę... Nawet
w Austrii nikt się tak nie jąka. Nikt tak nie umie ciągnąć samogłosek wśród gór
i jeszcze z ogonkiem.
Był to jedyny w moim życiu festiwal
pieśni żałobnej...
A tu trup sobie leży - nieruchomy...
Leży na jedwabnej poduszce z trocinami i
z kokiem.
Pantofle wyczyszczone, lakierowane, lśniące...
Leży na środku pokoju a dookoła stoły i
kanapki na stołach z pasztetem i tuszonką. I tyle tej sałaty jasnozielonej....
I wszyscy stoją.
Najedli się kanapek i znowu śpiewają. I znowu Leon z
dużymi stopami stoi na czele chóru z nosem czerwonym, amerykańskim… z modlitewnikiem w wyciągniętej dłoni, zapatrzony, odważny-
odprowadza naszą ciotkę do nieba...
fajne!!!
OdpowiedzUsuń