Kiedy jezioro zaczynało ciemnieć i pola pustoszały,
mama zawsze spoglądała w niebo.
Lubiła jesień, bo jesienią praca nie była tak
ciężka jak latem. Słońce już tak nie grzało, a w sadzie dojrzewały jabłka.
Jednak te największe i najbardziej trwałe pojawiały się raz na siedem lat. Były
olbrzymie, szorstkie, czerwono-pomarańczowe, bardzo smaczne. Być może owoce
byłyby częściej, lecz nikt nie przycinał gałęzi wielkiej, starej, jabłoni bo rosła daleko w polu, na pochyłym stoku prowadzącym do bagien.
Płytka woda połyskiwała w słońcu, ale wbrew pozorom było niebezpiecznie.
Pewnego dnia wracałyśmy drogą,
którą najbardziej lubiłam, choć była najdłuższa. Z jednej strony – stary las
sosnowy a z drugiej wielkie brzozy.
Patrz –
powiedziała mama i pokazała ręką w górę: "Żurawie!" Leciały jak zawsze -pięknym
rozpostartym kluczem, który rozszerzał się lub zwężał. Patrzyłyśmy długo, aż
wzbiły się bardzo wysoko i zniknęły za lasem. Mama opowiedziała mi historię,
która się z nimi wiązała.
To było przed
wojną i wydarzyło się naprawdę na kresach wschodnich, tam gdzie kiedyś mieszkała. Orłowski mieszkał daleko
za wsią wśród swoich pól dochodzących do puszczy. Był młody, pracowity i miał gęste włosy. Jednak nie był kochany. Jego
żona pragnęła innego mężczyzny. Spotykali się po kryjomu. Pewnego dnia związali go. Wiedział, że go zabiją. Nie było nikogo, tylko żurawie szybowały nad polem. Przed
śmiercią spojrzał w górę i powiedział:
- Oto moi
świadkowie!
Ogłoszono, że zmarł nagle, że za ciężko pracował. Wdowa wyszła za mąż po raz drugi.
Minęło
dwadzieścia lat. Przyszła kolejna jesień.
Jego zabójca stał wśród ludzi i wskazując ręką na niebo powiedział
kpiąco:
- „Oto lecą
świadkowie Orłowskiego!”…
Wśród osób,
do których mówił – był bliski kuzyn zabitego. Stwierdzenie to nie dawało mu
spokoju. Zażądał ekshumacji zwłok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz