Był dwutysięczny rok. Myślałam, że już nie
jestem zagubioną, wiejską dziewczyną w kolejce do lepszego świata. Miałam samochód i nawet jakąś firmę… Myślałam, że przyjmie mnie amerykański
ambasador w eleganckim biurze, poczęstuje kawą ze śmietanką a potem dopełni
formalności, wbijając w paszporcie odpowiednią pieczątkę. Czułam się ważna.
Włożyłam elegancki płaszcz i czarne szpilki, żeby zrobić wrażenie i pojechałam
do stolicy. A tu przed ambasadą kolejka tak długa, że końca nie widać a za
bramą tłum. Ale uporządkowany. Każdy na swojej linii. Żółtej, czerwonej lub
niebieskiej. Dwie dla wybranych- nielicznych i ta trzecia dla nas. Jakieś 400 osób.
No może trzysta… Cóż było począć…?
Stanęłam w tych szpilkach i w płaszczu
karminowym prosto z „Pierre Cardin” i marznę, bo koniec listopada. Ale gadka
wokół ciekawa i trochę mnie rozgrzewa:
-
„Mój mąż nigdy nie powiedział do mnie krowa…”- mówi kobieta z lewej
-
Ja tu stoję już czwarty raz- opowiada inna
-
Oni mówią, że trzeba Polskę budować a nie Amerykę- wtrąca ktoś obok
-
Ale żeby tę Polskę budować, to trzeba w Ameryce zarobić! - odpowiada gość z
drugiej strony.
Było coraz zimniej. Po dwóch godzinach stania
odmarzają mi stopy. Jestem zła.
-
Te, co tam jadą w ciemno- mówi kobieta obok, dostają od Żydówek po trzy dolary
za godzinę, ale ja mam załatwione miejsce, nie będę tyrać za darmo.
-
Żeby tylko puścili- odpowiada jej koleżanka- to już sobie poradze.
Wpuszczają
po cztery osoby ale coraz częściej, może ktoś wreszcie zobaczył, że jest zimno-
myślę i co to w ogóle za ambasada- wygląda jak poczta. Gdzie te eleganckie
biura, które widziałam w filmie?
Wreszcie
weszłam do środka. Pięciu urzędników za grubą szybą- jak pancerz. Trzeba głośno
mówić, żeby usłyszeli. My widzowie na krzesłach - jesteśmy świadkami przepytywania:
- Czy jesteś żonaty, ile dzieci, jakie konto w
banku, ile zarabiasz?, czy masz samochód? Jaki numer rejestracyjny? Jaki masz
dom, ile metrów, i tak dalej dalej. Jestem coraz bardziej wkurzona i
upokorzona. Słucham z przykrością i coraz bardziej mi wstyd...
-
Ja mam dwieście samic, mam hodowlę lisów- przekonuje facet przy szybie. Nie jestem
biedny.
-Ja
przepisałam dom, ale mam zaświadczenie, niech pan zobaczy…- mówi kobieta
-
Ja zgubiłam dowód rejestracyjny, ale mam żuka, niech pan uwierzy…
-
Ja nie mam konta, ale mąż ma , niech pan patrzy… prawie żebrze następna…
Wreszcie
moja kolej. Nikt tej wizy nie dostał, ale ja dostanę- myślę po cichu. Przypadł
mi w udziale „ambasador”, który mi się od początku nie podobał. Pomyślałam, że
jego dziadek, przyjechał z tobołkiem z Europy a on tu zarabia w Polsce, kaleczy
mój język i jest taki ważny, jakby połknął trzy kije – cwaniak. Z coraz większą niechęcią odpowiadam na jego
pytania o domu, samochodzie, koncie, i
tak dalej. Przegląda mój paszport bardzo uważnie i pyta na jak długo?
-
Na pół roku- mówię zgodnie z prawdą
-
Ale w Italy pani byl dwa tydzień i w
Austrii tez dwa- ciągnie ironicznie jakby mnie przyłapał na gorącym uczynku…
-
A po co pani jedzie…?
-
A co to pana obchodzi!?- odpowiadam ze złością,( bo już doszłam do kresu). Pan
nawet dobrze nie mówi po polsku!!! To
skandal, żeby tu nas tak przyjmować, żebym musiała krzyczeć przez te głupie
szyby jak na jakiejś spowiedzi!
No
i nie dostałam wizy. I na nic się zdały moje czarne szpilki.
Ale przynajmniej mu wygarnęłam ! ( pocieszałam
się) A do tej Ameryki wcale nie muszę
jechać! może nawet nie chcę. Może to i lepiej!
I idę w tych szpileczkach, stukam obcasami aż
nagle zatrzymuje mnie Cyganka i prosi o parę groszy. Otwieram torebkę i daję
jej pięć złotych ale jej „nagle” wpada klamra do włosów- do mojej torebki. Ona ją wyciąga, a przy okazji zabiera mi
dwieście złotych z bocznej kieszonki. Widzę to i łapię ją za rękę, ale kasy nie
puszcza a w dodatku drugą ręka łapie za mój najlepszy neseser. Stoimy na środku chodnika, blisko ambasady-
wśród ludzi a ona w cygańskim języku woła jeszcze drugą do pomocy. Przecież nie
będę krzyczeć… Ludzie przechodzą, patrzą, ale nikt nie reaguje. Kompletna
obojętność a druga coraz bliżej…, spieszno jej do torby. Nagle ktoś się zatrzymał. Młody facet z
wytatuowaną kropką w kąciku oka. Wiedziałam, co to znaczy. Grypser -
pomyślałam, tylko złodzieja mi tu
brakowało! Teraz to już wpadłam na
amen! Okradną mnie do szczętu!
A
ten nagle mówi do Cyganki groźnie: „ Oddawaj kur..o, co ukradłaś, bo cie zapier...e! Na miejscu!”
Cyganka
puściła natychmiast. Oniemiałam z wrażenia. A on do mnie uprzejmie: Niech pani
sprawdzi, czy wszystko oddała…
-
Tak –mówię z ulgą- dziękuję bardzo.
Grypser
uśmiechnął się, ukłonił i odszedł zadowolony…
I
tak to - moi drodzy - pod amerykańską ambasadą uratował mnie polski bohater, który wyszedł z
więzienia.
Tak to już jest w życiu, nie wiesz czy żebrak nie będzie Twoim księciem. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńTen przebrany za żebraka?...ok:)
Usuń