Często stawał w kukułce. Tak nazywaliśmy lukarnę nad oborą
przez którą wkładaliśmy siano na zimowy czas. Więc często stawał w tej kukułce
i patrzył. Patrzył bardzo długo i myślał o czymś, ale o czym- nigdy nie mówił.
Słynął z tego, że miał zupełnie inne zwyczaje niż reszta rolników. Orał przy
księżycu a kiedy wszyscy wracali z pola, my zwykle na nie szliśmy ,a słońce nad
jeziorem pięknie zachodziło. Jednak zdarzało się i tak, że pracę zaczynaliśmy dopiero
w nocy, bo on uważał, że wtedy jest najchłodniej. Czasem szłam na pole w
piżamie prosto z łóżka jeszcze w połowie senna. Szliśmy we czwórkę przez mały
lasek, gęsiego jedno za drugim: Eugeniusz, mama, mój brat i ja. Potem
przechodziliśmy przez niby łąkę z rzadkimi sosnami i świerkami. Kiedy byłam
bardzo mała wyrwałam sadzonki razem z moim sąsiadem i dlatego ten drugi lasek
był niezmiernie rzadki. A potem było nasze pole. Do dziś pamiętam jak pięknie
dzwoni owies wśród nocnej ciszy. Ustawialiśmy te dzwoniące snopy w tzw.
dziesiątki – kłosami do siebie. Wyglądały z daleka jak pierwotne chatki
rozrzucone po polu.
Wóz Eugeniusza był najdłuższy we wsi a może nawet w całej
Polsce. Wyrąbywał najwyższe sosny z naszego lasu, żeby zrobić drabiny do tej
furmanki. Była tak długa, że nie można było wyjechać z bramy i skręcić, więc
rozebrał kawał płotu i przedłużył bramę. A kiedy już ładowaliśmy na ten wóz
siano lub zboże, to fura także musiała być największa. Zdarzało się, że w ogóle
nie można było wjechać do stodoły. Eugeniusz uważał, że jeśli nabierze rozpędu
to wjedzie pomimo wszystko, więc poganiał konie świszcząc batem i one pędziły
galopem a ja bałam się, że go zmiecie albo przygwoździ pod belką, ale on zawsze
był żywy a fura stawała w połowie jak wryta przyciśnięta wrotami. Wychodził
spod tego siana nawet nie sprasowany ale bez beretu. A bez beretu nie zaczynał
pracy.
Widły były w wielu
rozmiarach. Sam dorabiał im trzonki, bo tak długich w sklepie nie było. Musiały
mieć sporo metrów, żeby podać snopek pod szczyt stodoły nad klepiskiem. Czasem
przerywaliśmy pracę, bo jakiś trzonek mu się nie podobał i zaczynaliśmy ją
dopiero wtedy, gdy dorobił nowy. Trwało to kilka godzin, więc ja i brat
zasypialiśmy na pszenicy i budziło nas światło lampy, gdy noc dookoła i
zaczynaliśmy układanie.
Najtrudniejsze
były wyjazdy na pole na tym najdłuższym wozie drabiniastym na pięknych oponach,
które tak pompował, że aż dziw, że nie pękły… Ja i brat zawsze siedzieliśmy z tyłu na deskach, spuszczając
nogi w dół i trzymaliśmy się szczebelków. Obok nas było kilka wideł, drewniane
grabie i kosa- jakieś 7 sztuk . Wyjazdy nigdy nie były zwyczajne. Najpierw
wjeżdżaliśmy do jeziora, żeby napoić konie, ale nie tak jak inni z furą na
brzegu. Eugeniusz wjeżdżał do jeziora razem z wozem i to tak, że siedzieliśmy w
wodzie a grabie pływały i trzeba było je łapać jak wiosła. Mnie i bratu bardzo
się to podobało. Mama siedziała wyżej i miała jedynie mokre nogi. Jednak
najgorsze było przed nami. Eugeniusz nie wyjeżdżał z jeziora drogą jak wszyscy ale
przez górkę dosyć stromą. Poganiał konie galopem, żeby nie utknęły a te
wszystkie widły, grabie i kosa leciały prosto na nas, bo wóz był prawie w
pionie. Mama krzyczała, że nas pozabija,
ale on zawsze mawiał wesoło, że co ma wisieć, nie utonie. A potem w galopie
pędziliśmy polną drogą w kurzawie , w chmurach piachu. On zawsze stał. Nie
wiem, co sobie wtedy wyobrażał, ale był zadowolony i pewny siebie jak w filmie.
Konie były kare, silne i lekkie i miały lśniącą sierść- bardzo je lubiłam. Układanie siana było mozolne i trudne, bo kopy
musiały być piękne. Mówił, że muszą być jak panienki: wąskie w podstawie, potem
coraz szersze i znowu smukłe przy szczycie. Pieściliśmy je grabiami i
czesaliśmy tak długo, aż uznał, że są wystarczająco zgrabne. Siano układało się
jedynie w dzień, w gorącym słońcu, na łące wśród lasów, żeby było suche,
naprawdę w pocie czoła.
Był taki dzień, gdy zbliżała się burza a ja zostałam z nim
sama. Uznał, że będzie najlepiej, jeśli ostatni stóg ułożymy na wzgórzu wokół
słupa elektrycznego. Ja układałam a on podawał i cały czas mnie strofował, że za
mało dokładnie a tu na niebie coraz więcej błyskawic… Byłam blisko drutów i
bałam się, że piorun we mnie trzaśnie a on ciągle podawał i myślał zapewne, że
takiego stogu nikt w okolicy nie ma, bo nie pozwalał mi zejść. Jednak grzmoty były tak blisko, że miałam dość i
zjechałam na ziemię. Był zły, ale odeszliśmy kawałek i jednak piorun w ten stóg
trzasnął. „ A widzisz mówi: nie było ci pisane!”
Lubił śpiewać i śpiewał ze scenami i nagłymi zwrotami akcji.
Skupiał na sobie uwagę na każdym przyjęciu. „ Ja jestem artystą – mówił” Z zawodu był agronomem. Jako agronom pracował
w spółdzielni produkcyjnej -tzw. kołchozie i w ten sposób poznał moją matkę,
która była krawcową. Jednak on nie przepadał za” agronomowaniem” a ona za szyciem
i zostali rolnikami. Do dziś pamiętam wykopki, gdy Eugeniusz jak Zorro stawał
na kopaczce na jednej nodze i gnał konie galopem a kartofle leciały po całym
polu. To było niebezpieczne, bo kopaczka miała długie na metr zęby. Wykopki też
szły galopem, byliśmy umęczeni ale kończyliśmy je pierwsi. Przez swoje pomysły
miał złamaną nogę i platynowy krąg w kręgosłupie, kiedy wóz go przejechał ale aż
do 85 lat orał przy księżycu, choć już na traktorze. Później- na emeryturze -znajdował
nowe funkcje dla starych przedmiotów albo ubrań. Któregoś dnia nasza sąsiadka
opowiadała z przejęciem jak to w niedzielę rano zobaczyła nad brzegiem jakiegoś
cudzoziemca. „ Patrze i patrze i oczom nie wierze… U was nad brzegiem chodzi
chłop w kraciastej spódnicy…, Chiba jaki Szkot z z zagranicy przyjechał - myślę
ale on bierze wiaderka i idzie do chlewa. Podchodzi bliżej w tej spódnicy i w
beretce, a to Eugeniusz… ale czemu się przebrał? „– pytała zdziwiona. Wyciągnął starą spódnicę z kufra, żeby spodni
nie brudzić- odpowiedział z uśmiechem mój brat. Innym razem, gdy przyjechałam
do domu, brat zanosił się ze śmiechu a potem powiedział: Idź zobacz, co się
dzieje w stodole! Poszłam i słyszę z daleka, że sieczkarnia pracuje ale kiedy
otworzyłam drzwi, to widok zaiste był niecodzienny: Do dwóch przednich nóg tej
maszyny był przyczepiony ogromny biustonosz z kufra -amerykańskiej
dwustukilowej ciotki a do dwóch tylnych nóg jej ogromne perłowe pas-majtki i
kiedy Eugeniusz uruchamiał maszynę- to sieczka je wydymała jak wielkie balony.
A co- mówił Eugeniusz uśmiechając się- teraz się nie rozsypuje!
Czytałam lekko niedowierzając. Takich ludzi nie spotyka się codziennie.
OdpowiedzUsuńKasiu- dziś mnie to bawi, ale jako dziecko przeżywałam chwile grozy. Nic nie jest zmyślone. Tak było. Nie opisałam wypraw konnych na oklep, do których wbrew woli mamy ojciec nas wręcz zachęcał. Do dziś- po wypadku- mam uraz do jazdy konnej nawet w siodle. Pozdrawiam Cię serdecznie w lipcowy, słoneczny poranek
UsuńPisałam o Eugeniuszu jeszcze w innych opowieściach: http://tu-ila.blogspot.com/2013/06/kieliszki-eugeniusza.html http://tu-ila.blogspot.com/2014/08/rosamunde.html
Usuń