Nikt nas nie uczył pływać i nikt nie
pilnował. Nie było ratowników. Nasi rodzice pracowali w polu od świtu do
zachodu. Do siódmego roku życia byliśmy wolni. Zagrzebywaliśmy się w gorącym
piasku, pływaliśmy i skakaliśmy z kładki lub wystających z wody kołków po
kiszeniu ogórków. Nikt nie utonął, choć pływaliśmy coraz dalej. Kiedy
skończyłam osiem lat- dwa razy w tygodniu- jechałam ciuchcią do Ełku. Dwie
godziny spędzałam w szkole muzycznej i o 16 wracałam do domu. Czasami urywałam
się z ćwiczeń i szłam na lody do „Bajki” a potem przez miasto, poligon i las
wracałam do domu. I nie był to żaden wyczyn, bo było wiele dzieci, które
codziennie szły do szkoły przez pola i lasy a zimą przez zamarznięte jezioro.
Dzieci z Szelig, Buczek, Sordach, Kozik i Regielnicy. Niektóre miały osiem kilometrów. Jedynie w
mroźne zimy przyjeżdżały po nie konie z saniami. Te dzieci na długiej przerwie wyciągały
kanapki a ja biegłam do domu.
Kiedy byliśmy starsi, musieliśmy
pomagać w polu. Nie było innego wyjścia. Jednak niektórym udawało się wykręcić
od nudnej roboty, albo przynajmniej ją skrócić.
W sobotnie, letnie wieczory zawsze
sprzątaliśmy ulicę. Każdy do połowy drogi -wzdłuż swego płotu. Droga była
wybrukowana. Nasi dziadkowie robili piękne miotły z brzozowych witek i machaliśmy
nimi ochoczo w tumanach kurzu. Potem zwoziliśmy wszystko taczkami, kąpaliśmy
się w jeziorze i rozpalaliśmy ognisko. W jego blasku stał smukły Tatar- Alek.
Miał 15 lat i wyglądał jak młody bóg. Nie pracował ani w polu, ani na łące, bo
jego rodzice nie byli rolnikami. Paradował przez wieś tylko w kąpielówkach z ręcznikiem
na ramieniu. Wiedział, że jest piękny. Kiedy w blasku ognia z jego miedzianej
skóry, ściekały krople wody, ktoś
zaczynał śpiewać:
„Och jak bardzo cię kocham
O czym ty dobrze wiesz
Chcę tu być tylko z tobą
I całować, całować cię wciąż…”
W takie wieczory księżycowe pagórki
były pełne szeptu, jednak przychodziło chude disco-polo z drogiego końca wsi i
wydzierało się wniebogłosy. Większości to odpowiadało- niestety.
W niedzielę rano było pięknie i czysto, ale trzeba było iść do kościoła
i z nudów przez godzinę oglądać witraże albo posągi świętych, albo przynajmniej
poruszać palcami w butach, jeśli nie były za ciasne.
Potem były same przyjemności:
piłeczki na gumce, zielone i różowe lizaki z głową konika oraz świderki z
kminkiem.
W poniedziałek wszystko zaczynało się od nowa.
Dziś wszystko się zmieniło. Przybyły
nowe uliczki i wystawne budynki. Nawet daleko w polu wyrosły ładne domy ludzi,
których nie znam, którzy za bezcen wykupili pola sąsiadów i ogrodzili je
wysoko. Długo mnie to „ wkurzało”, bo byłam przyzwyczajona do chodzenia nad
brzegiem bez żadnych ograniczeń. Jednak ostatnio złagodniałam i nie cierpię z
powodu odrutowanego cypla, na którym stoi kamienna fontanna ni przypiął ni
przyłatał. Nie chodzę tam. Mewy też się przeniosły.
Podwórko sąsiada
Widok z okna wieczorem
Antek mieszka pod starą zieloną łódką i pilnuje dobytku.
Droga polna. Nazywaliśmy ją: sordacka
bo prowadziła do Sordach
malownicze wierzby po drodze
Wjazd do Sordach. Tutaj czas się zatrzymał.
Ten niebieski dom jest na sprzedaż
I takie widoki...