wtorek, 5 maja 2015

SELMĘT WIELKI

Nikt nas nie uczył pływać i nikt nie pilnował. Nie było ratowników. Nasi rodzice pracowali w polu od świtu do zachodu. Do siódmego roku życia byliśmy wolni. Zagrzebywaliśmy się w gorącym piasku, pływaliśmy i skakaliśmy z kładki lub wystających z wody kołków po kiszeniu ogórków. Nikt nie utonął, choć pływaliśmy coraz dalej. Kiedy skończyłam osiem lat- dwa razy w tygodniu- jechałam ciuchcią do Ełku. Dwie godziny spędzałam w szkole muzycznej i o 16 wracałam do domu. Czasami urywałam się z ćwiczeń i szłam na lody do „Bajki” a potem przez miasto, poligon i las wracałam do domu. I nie był to żaden wyczyn, bo było wiele dzieci, które codziennie szły do szkoły przez pola i lasy a zimą przez zamarznięte jezioro. Dzieci z Szelig, Buczek, Sordach, Kozik i Regielnicy.  Niektóre miały osiem kilometrów. Jedynie w mroźne zimy przyjeżdżały po nie konie z saniami. Te dzieci na długiej przerwie wyciągały kanapki a ja biegłam do domu.
Kiedy byliśmy starsi, musieliśmy pomagać w polu. Nie było innego wyjścia. Jednak niektórym udawało się wykręcić od nudnej roboty, albo przynajmniej ją skrócić.
W sobotnie, letnie wieczory zawsze sprzątaliśmy ulicę. Każdy do połowy drogi -wzdłuż swego płotu. Droga była wybrukowana. Nasi dziadkowie robili piękne miotły z brzozowych witek i machaliśmy nimi ochoczo w tumanach kurzu. Potem zwoziliśmy wszystko taczkami, kąpaliśmy się w jeziorze i rozpalaliśmy ognisko. W jego blasku stał smukły Tatar- Alek. Miał 15 lat i wyglądał jak młody bóg. Nie pracował ani w polu, ani na łące, bo jego rodzice nie byli rolnikami. Paradował przez wieś tylko w kąpielówkach z ręcznikiem na ramieniu. Wiedział, że jest piękny. Kiedy w blasku ognia z jego miedzianej skóry, ściekały  krople wody, ktoś zaczynał śpiewać:
„Och jak bardzo cię kocham
O czym ty dobrze wiesz
Chcę tu być tylko z tobą
I całować, całować cię wciąż…”
W takie wieczory księżycowe pagórki były pełne szeptu, jednak przychodziło chude disco-polo z drogiego końca wsi i wydzierało się wniebogłosy. Większości to odpowiadało- niestety.
  W niedzielę rano było pięknie i czysto, ale trzeba było iść do kościoła i z nudów przez godzinę oglądać witraże albo posągi świętych, albo przynajmniej poruszać palcami w butach, jeśli nie były za ciasne.
Potem były same przyjemności: piłeczki na gumce, zielone i różowe lizaki z głową konika oraz świderki z kminkiem.
             W poniedziałek wszystko zaczynało się od nowa.
Dziś wszystko się zmieniło. Przybyły nowe uliczki i wystawne budynki. Nawet daleko w polu wyrosły ładne domy ludzi, których nie znam, którzy za bezcen wykupili pola sąsiadów i ogrodzili je wysoko. Długo mnie to „ wkurzało”, bo byłam przyzwyczajona do chodzenia nad brzegiem bez żadnych ograniczeń. Jednak ostatnio złagodniałam i nie cierpię z powodu odrutowanego cypla, na którym stoi kamienna fontanna ni przypiął ni przyłatał. Nie chodzę tam. Mewy też się przeniosły.



    
   Podwórko sąsiada

    Widok z okna wieczorem
 
     Ostatni raz byłam tu w połowie kwietnia.

   Antek mieszka pod starą zieloną łódką i pilnuje dobytku.


   Droga polna. Nazywaliśmy ją: sordacka


    bo prowadziła do Sordach

    malownicze wierzby po drodze
  

  Wjazd do Sordach. Tutaj czas się zatrzymał.




Ten niebieski dom jest na sprzedaż


    I takie widoki...


    W polach nad Selmętem powstały domy warszawiaków...



    Droga powrotna do Mrozów. Tu spędziłam dzieciństwo.


Orient-Express

  Czy życie nie jest piękne? Jeszcze wczoraj wieczorem zalało mi kuchnię, bo urwał się zawór zimnej wody pod zlewem, i popłynęło strumieniem...