sobota, 5 września 2015

Dwa tygodnie wolności


Urlop zaczął się wielkim księżycem. Dwa tygodnie wolności. Nadszedł pierwszy dzień. Trudno wypaść z rytmu codziennej pracy i przestawić się, więc sprzątam dom, samochód i pakuję walizki jakbym jechała na dwa miesiące. A niech tam! Będę miała czas na przymierzanie. Jeszcze jedna torba, bo może trafi się okazja na wielkie wyjście z popisową suknią  i jeszcze plecak mały na wycieczki i kajak. Kajaka nie zabieram :). Worek plażowy, akumulator do aparatu, laptop, torba z butami, koc na wszelki wypadek gdybym miała gdzieś przysnąć po drodze itp., itd. Użyję mało rzeczy, ale lubię ten majdan- przygotowania do podróży. Czuję się jak John Steinbeck, który wybierał się w podróż swoim wielkim pick-up’em imieniem Rosynant. Kwiaty są czerwone, okna bardziej niebieskie, pranie poskładane. Wyruszam o siódmej rano a tu masz- w kole kapeć. Najechałam na gwóźdź. To pewnie ten złośliwy strażnik- myślę. Spisek. Wepchnął mi szpilkę za to, że  stałam pod sklepem w nieprzepisowym miejscu. To jego sprawka… Z teorią spiskową w głowie  i przekleństwami w ustach wymieniam koło i jadę do wulkanizacji. Jeszcze raz sprawdzam czy mam wszystkie torby i wreszcie wyjeżdżam o 10.30 w początkach upału. Kierunek Lublin przez Spałę. Pierwszy przystanek- ulubiony nad Pilicą wsród lasów, gdzie o tej porze otwarte letnisko i niewielki bar. Kawa na drewnianym tarasie z malowniczym widokiem. Mała gromadka objada się grillami. Tutaj Bukowski  pisałby o pierdzeniu swoje słynne traktaty i już widzę ogromne, amerykańskie lody zaprawione „cojones”  gdy wtem- na rzece coś się dzieje. Do brzegu podpływa kajak. On pijany jak bela wysiada i stoi w wodzie do pępka. Chyba ma zamiar coś zjeść… ale rozmyślił się i znowu chce wsiąść. Jednak ma wielki kłopot, więc wpadł do rzeki. Ona wściekła. „Ty głąbie, ty stary pijaku”. Jego łysy łeb trzeźwieje w chłodnej fali. Wstaje, ale nurt spycha go dalej. Już wszyscy stoją i patrzą. Zostawili grille. Ona siedzi, on znów się gramoli, ale i tym razem chlup do wody. Ale wesoło. Ona podaje mu wiosło. Wstaje, walczy z nurtem. Na szczęście płytko. Tylko do pasa. Przymierza się z drugiej strony. Tym razem prawie się udaje, ale chlup wywalił cały kajak. Oboje leżą w w rzece. W kajaku pełno wody. Wywlekli go na brzeg i zbierają klamoty. Czapka i okulary popłynęły z nurtem. Wesoły dzień nie ma, co. Minęło pół godziny. Pora jechać dalej.




  Czeka na mnie lubelska starówka
cebularze na rynku, szarlotka z lodami i cydr


  i malownicze krajobrazy nad Ciemięgą

 I jeszcze ktoś....

A potem jadę dalej na Podlasie do Grzebieni. Do granicy z Białorusią tylko 10 kilometrów. Tu kończy się Unia Europejska lecz diabeł nie mówi -dobranoc.


W Nowym Dworze kopuły cerkwi


i ulubione drewniane chaty wsród "dziadów". ( to te żółte- wysokie)


 i dom do którego zmierzam- gościnny domek z niskim płotem omszałym 


Drzwi stoją otworem.  Jola i Wojtek zachowali wszystko co się dało w tej skromnej chacie sprzed lat. Nie wiedziałam, że ze wzruszeniem otworzę drzwi. Takich klamek już prawie nie ma. Fanar też jest i kołowrotki.


i sypialnia z orczykiem przy piecu kaflowym, który służył mieszkańcom do końca. On był cieślą i zostawił swój ślad na pięknej cerkwi w Nowym Dworze a jego wnuk i prawnuk pielęgnują to miejsce. Portret dziadków wciąż wisi nad łóżkiem a w zimowe wieczory huczy ogień w kominie.  Sercem tego domu jest Jola. Maluje, szlifuje, ozdabia kwiatami i spędza tu każdy weekend od kilku lat. W drewnianej chacie jest chłodno w upalne dni. Aż miło wejść i zasnąć w głebokiej ciszy, gdy wokół dzwoni owies.


i obudzić się rano w wielkim ogrodzie, gdzie czeka  śniadanie pod mirabelką a po drugiej stronie wielkie cienie lip.

A potem nadchodzi wieczór i przyjeżdżają kolejni goście. W dymie ogniska i chmurek z papierosów pada słowo: "Pokłosie".
- Ja nie rozumiem- mówi A - czemu ludzie tak się emocjonują tym filmem, przecież tak było. Polacy to nie są niewiniątka.
- Ale skąd oni wzięłi te straszne mordy? Wychowałam się na wsi i takiej mordy nie miał nawet wiejski kapuś...?- mówi B
- Dlaczego nikt nie zrobił filmu o Wołyniu? W Jedwabnem zamordowano 1600 osób a na Wołyniu 120 tysięcy a może i sto sześćdziesiąt...? I nic. Wielu Polaków nawet o tym nie wie.- wtrąca trzeci głos
- Moja babka była Ukrainką i mówiła, że na Lubelszczyźnie Polacy tak samo mordowali Ukraińców- wtrąca niespodziewanie młoda kobieta
- Wątpię, by obcinali kobietom piersi i rozrywali niemowlęta- mówi trzeci
- Polacy to byli panowie. To oni nadziewali kozaków na pal-odpowiada Ukrainka
- To było kilkaset lat temu. To była dzicz. W czasie wojny z jednej strony napadli na nas Niemcy z drugiej strony Rosjanie a Ukraińcy wbili nóż w plecy. Nigdy nie zapomnę opowieści dziadków z czasów wojny. Sąsiad poszedł do lasu na grzyby. Ukraińcy obcięli mu dłonie i stopy i wydłubali oczy, by nie mógł wrócic do domu. Tylko dlatego, że był Polakiem.- Trzeci głos nerwowo zapalił papierosa.
W tym momencie sielankowy nastrój ogniska diabli wzięli. Gospodarze przynieśli kolejną butelkę wina z własnych winogron i taktownie zmienili temat jednak słowa wisiały w powietrzu jak daleki grzmot.



3 komentarze:

  1. Ale pięknie opisujesz rzeczywistość. I od każdego słowa bije taki spokój :) ładne zdjęcia. Przypominają mi się wyjazdy do Zakopanego kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką. Spało się i jadło w podobnej scenerii. Było pięknie :) pozdrawiam ciepło :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale pięknie opisujesz rzeczywistość. I od każdego słowa bije taki spokój :) ładne zdjęcia. Przypominają mi się wyjazdy do Zakopanego kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką. Spało się i jadło w podobnej scenerii. Było pięknie :) pozdrawiam ciepło :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Karolino powinnam skończyć ten tekst, ponieważ było tam pięknie i cicho ale były tez słowa, które zapadły w pamięć i czasami nie pozwalają spać. Dzięki za odwiedziny:)

      Usuń

Orient-Express

  Czy życie nie jest piękne? Jeszcze wczoraj wieczorem zalało mi kuchnię, bo urwał się zawór zimnej wody pod zlewem, i popłynęło strumieniem...