wtorek, 23 grudnia 2014

Perłowe gody


Pod koniec lipca 2008 roku wracaliśmy ze Skalnego Miasta. Ula, Kamil, Michał i ja.  Zostawiałam tam ogromne i bliskie mi skały w ciemnozielonych szatach, miękkich jak aksamit. Wrócę- powiedziałam cicho, idąc wąskimi korytarzami. W sercu miasta panował chłód, choć był gorący środek lata. W jego arteriach cicho płynęła woda wąskimi strumykami.
- Wrócę tam- powiedziałam do Michała, kiedy siedzieliśmy w samochodzie.  Wiem- odpowiedział niskim, omszałym głosem i uśmiechnął się. To była nasz pierwszy, wspólny wyjazd- wymarzone wakacje.  Mogły tak trwać przez wiele dni, ale zbliżały się do końca.  Mijaliśmy wsie i miasta, i jednostajne pola. Kiedy przejechaliśmy ponad sto kilometrów - Michał powiedział głośno:
- Może zatrzymamy się…? – Zjadłbym coś.
W istocie nie chodziło o jedzenie, lecz wyprostowanie nóg. Michał miał ponad metr dziewięćdziesiąt a kierowcą był nasz znajomy, który w godzinę po obiedzie mógł zjeść następny obiad. Propozycja Michała przypadła mu do gustu, więc powiedział ochoczo: Niedaleko stąd mam ciotkę, możemy do niej zajechać.
- Martynę?- Spytała jego żona
- Tak potwierdził. Zapraszała nas wiele razy. Jest fajna zobaczycie. Mieszka sama i lubi towarzystwo… Ma dom na skraju miasta i kawałek ogrodu. Ostatni raz byłem u niej po maturze.
- To siedem lat temu- wykrzyknęła Ula.  Zadzwoń do niej!
- Nie, to będzie niespodzianka. Ona cię bardzo lubi, nie raz mówiła, żebym ciebie tu przywiózł. Kamil jedna ręką prowadził a drugą przytulił Ulę. Byli powsinogami i lubili się włóczyć, rowerem czy samochodem, byle gdzieś jechać. Cieszyłam się, kiedy zapytali, czy nie pojechalibyśmy z nimi na kilka dni do Pragi a potem do Skalnego Miasta. Było nam wszystko jedno gdzie staniemy. Cieszyliśmy się latem, słońcem i  sobą.
  Wjechaliśmy do małego miasteczka, w którym snuły się babcie i hałaśliwe nastolatki.  Zatrzymaliśmy się na przy końcu drogi na przedmieściu, gdzie stał nieduży dom z poszarzałym tynkiem. Furtka była otwarta.
- Mówiłem, że jest- wykrzyknął Kamil. Byłem pewien! 
Z domu wyszła kobieta utleniona na jasny blond, w czerwonej, flanelowej koszuli i getrach do kolan. Nasz niespodziewany najazd wyraźnie ją ucieszył. Po ochach, achach, przedstawieniach i uściskach zaprosiła nas do ogrodu i powiedziała, że koniecznie musimy zostać na noc. Mieliśmy jeszcze dwa dni urlopu, więc dlaczego nie.
- Zrobimy grilla- powiedziała wesoło - poznacie mojego przyjaciela. Zaraz do niego zadzwonię- dodała z szerokim uśmiechem. Jej twarz- opalona zbyt mocno –podkreślała upływający czas, choć ruchy miała zwinne jak nastolatka. Niski i przepalony głos przypominał Bogarta z Casablanki.
- Pojadę po piwo, napoje i alkohol- powiedział Kamil
-Jadę z tobą- dodał Michał
- Ty przygotuj grilla, potem się rozliczymy- uśmiechnął się Kamil i odszedł w stronę samochodu. Był bardzo zadowolony z wrażenia, jakie wywarła jego ciotka.
 Ula poszła z nią do kuchni a ja za nimi. Przypadło mi w udziale ustawianie naczyń, szklanek i kieliszków na drewnianym stole w ogrodzie za gęstymi krzewami.  Jej zamrażarka była pełna. Widać było, że lubi gości i że zdarzają się tu często.
Gospodyni nie przejmowała się porządkami w domu. Na telewizorze w pokoju siedział wielki kot a drugi spał na kanapie.  W kominku stał wazon z kwiatami, które wstawiono tu wiosną. Liście przyschły do ścian a woda prawie wyschła. Wyglądały jak wiecheć, który zimą zakwitnie w ogniu.
Tymczasem Michał nadymał policzki w ogrodzie i dmuchał na węgle przy grillu. Kamil miał rację- powiedział do mnie- ta ciotka to faktycznie fajna osoba.
Jednak największe wrażenie wywarł jej „przyjaciel”.  To był ktoś tak niespodziewanie przystojny, że żona  Kamila szepnęła do mnie z przejęciem: Ten facet mnie powala!
Przede wszystkim był o dwadzieścia lat młodszy od niej. Szczupły, wysoki i dobrze zbudowany.  Piękne włosy do ramion, przeplatane srebrnymi nitkami, starannie obcięte odbijały się mocno i malowniczo od granatowej koszulki i dżinsów. Podkreślały regularne rysy, duże oczy i prosty, męski nos. Mógł mieć około 40 lat.
Przypatrywałam mu się z podziwem siedząc w wiklinowym fotelu i popijając drinki, które przygotował Kamil.
-Czy powinienem być zazdrosny…? – spytał Michał, gdy tamten na chwilę odszedł
- Jesteś od niego wyższy- powiedziałam uspokajająco. Jednak niepokój Michała bardzo mi pochlebiał.
Nie spodziewałam się, że nagle pojawi się przede mną wcielenie hollywoodzkiego gwiazdora na grillu w zapuszczonym miasteczku. Co prawda jedna z koleżanek opowiadała o parze znajomych aktorów z Krakowa, gdzie on ma 30 lat a ona 50 i są ze sobą od dziesięciu lat-, ale tutaj nie było teatru.
Ciotka Martyna promieniała. Jej beżowo-złocista bluzka osłaniała zbyt pełne ramię i ramiączko stanika. Dołożyła Markowi kolejną porcję mięsa i powiedziała:
- Znamy się od dwudziestu lat…
  -Trzymała go pewnie do chrztu w kościele… pomyślałam złośliwie
Marek siedział w ogrodowym fotelu ze sztywną i pochmurną twarzą. Był spięty.
Moja żona wyjechała do Szwecji – powiedział niespodziewanie.. Po rozwodzie zabrała wszystko- nawet lodówkę- dodał z goryczą
- To było 11 lat temu – wtrąciła ciotka- a ty wciąż to wspominasz
- Dobrze, że nie mieliśmy dzieci… ciągnął Marek zapadając w przeszłość
Kamil, który był w dobrym humorze postanowił zmienić temat i opowiadał o muzeum maszyn seksualnych w Pradze a potem o Skalnym Mieście.
- W ubiegłym roku spędziłem tam Sylwestra –wtrącił Marek. Przed północą wjechałem na górę, Zawiązałem sznurówki butów i powiesiłem na drzewie.  Byłem tam rowerem
- w zimie?- Zapytałam
- Tak – odpowiedział
- Zawiesiłeś buty na drzewie?- Dlaczego?
- Były znoszone, to taki zwyczaj- powiedział i uśmiechnął się. 
- Chodziłem w nich po górach wiele lat, więc wyjąłem z bagażnika i zostawiłem.
-pojechałeś tam rowerem…? To ponad km…
- Uwielbiam rower. Byłem bardzo dobry w tej dyscyplinie, w biegach też.
- Brałeś udział w zawodach?- spytał Kamil
- W, kilku, ale potem nie wyszło. Matka stale gderała… nie miałem wsparcia.
- Co teraz robisz? Spytał Michał dokładając do ognia
- Jestem artystą- powiedział. Te wszystkie banery, które widzieliście w mieście – to moja robota.
Nie zwracaliśmy specjalnej uwagi na banery po drodze, więc nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. Marek zamilkł i zapatrzył się w węgle na grillu a po chwili wstał i powiedział, że jutro musi wstać o szóstej.
 Życzył nam dobrej nocy i odszedł. Kiedy później zostaliśmy sami w pokoju Michał powiedział do mnie:
Ta Martyna jest fajna, ale przy nim to stara baba. Wygląda jak jego matka. Co on tutaj robi? Może mieć każdą. Nie rozumiem.
            Na drugi dzień opuściliśmy gościnny dom ciotki Martyny. Minęło kilka lat. Zostałam zaproszona do rodziców Kamila na trzydziestolecie ślubu –perłowe gody. Przyjęcie zaplanowano w ogrodzie na rozległej działce w piękną, wrześniową sobotę. Było z piętnaście par młodszych i starszych. Małżonkowie siedzieli w altanie na honorowym miejscu. Wznoszono wiele toastów. Wśród gości była także ciotka Martyna i Marek. Przytył trochę i nieco postarzał, ale wciąż miał swój urok.
To było dziwne wesele. Wszyscy trzymali się żon jak liny pomostu. Nawet przy szybkich tańcach byli w ich pobliżu. Ale pogrzeb- pomyślałam i wróciłam na drewniana ławkę zjadając z nudów kolejny kawałek sernika. Byłam sama. Jednak po pewnym czasie miałam parę. Na przyjęciu była jeszcze jedna singielka - dużo młodsza ode mnie. Kiedy wszystkie porty i zacumowani tańczyli pościelowe kawałki kołysząc się w rytmie zmierzchu, gadałyśmy o filmach, ciuchach oraz przepisach na makowce. W pewnym momencie zobaczyłam, że zbliża się do nas piękny Marek szybkim, sprężystym krokiem z szerokim uśmiechem. Jego para poszła pewnie do toalety. Ucieszyłam się i już miałam wstać, myśląc, że zatańczy ze mną, ale on ukłonił się Joli i odpłynął w pląsach.
- Trumna- pomyślałam i wróciłam do próbowania sałatek.
            Tymczasem przyszła Martyna i zobaczyła pięknego Marka z piękną Jolą w kółeczku innych par. To był pierwszy wyłom w scenerii perłowych godów. Usiadła przy mnie, nalała kieliszek, zaciągnęła się głęboko nieodłącznym dymem i rozpoczęła pogawędkę o wakacjach.  Kiedy ściszono muzykę i większość gości wróciła do stołów, gdzie podano cos na gorąco, Marek nadal kręcił się z Jolą. Ona w balerinkach i zielonej sukience a on w lnianym garniturze. Trzymali fason, żadnych przytuleń, ale miałam wrażenie, że najchętniej uniósłby ją wysoko i odpłynął stąd.
Martyna była wściekła.
- To ja kupiłam mu ten garnitur. On gówno zarabia, czasem pięćset złotych, czasem trzysta a najczęściej nic. Ile reklam można sprzedać w naszym mieście…? Sama widziałaś. Kiedy załatwiłam mu pracę u znajomego na budowie poszedł na trzy dni i koniec. To przecież nie dla artysty- syknęła ironicznie. Trzeba codziennie być na szóstą, zrobić zaprawę, nosić cegły…, trzeba tyrać a to przecież nie dla niego. Lepiej przyjść do mnie na obiad a potem leżeć na kanapie z kotami i gapić się w telewizor. Matka go wygnała, bo nie chciała utrzymywać 40 letniego chłopa. A ja jestem sama. Widziałaś, wygodny dom i ogród, niezła emerytura i pensja radnej. Wszyscy mnie znają. Przychodzą do mnie i on też zaczął przychodzić, coraz częściej. Nie jest kobieciarzem.  Nie ogląda się za babami. To ona go zmamiła. To jej sprawka, tej francy.
Zapaliła kolejnego papierosa i zaciągnęła się mocno, nerwowo. A tymczasem Marek był przejęty rozmową. Stali około piętnaście metrów dalej. Dziewczyna cofała się lekko a on postępował naprzód i opowiadał jej coś z ożywieniem. Kiedy był za blisko cofała się o pól kroku a on znowu się zbliżał. W końca doszła do drzewa i oparła się o pień. Lampa oświetlała jej twarz. Śmiała się wesoło i pogodnie potrząsając włosami.  Pasowali do siebie. Młoda, szczupła dziewczyna i on atrakcyjny przystojniak z włosami do ramion.
- Ona jest gówno warta powiedziała Martyna, przecież widziała, że jestem z nim i on jest gówno warty. Rozgonię ich!
 Podniosła się i podeszła do drzewa. I powiedziała coś. Dziewczyna przestała się śmiać, spojrzała na nią ze zdziwieniem i poszła do domu a Marek rzucił Martynie kilka słów jak starą torbę i poszedł za tamtą.
Twarz Martyny wykrzywiona złością była bardzo stara.
Nie ma szans – pomyślałam.
A jednak, gdy przyszedł ranek, po solidnym śniadaniu -wyjechał razem z nią i wrócił -na swoje miejsce przy kotach.
Epilog
Od kilku lat spotykam jeszcze inną parę, gdzie on ma 20 lat a ona blisko 40. To także piękny chłopak z ciemnymi włosami i delikatna twarzą. Pracuje w cukierni, kilka ulic stąd. Kiedy zobaczyłam go pierwszy raz, myślałam, że to sympatia jej córki, która ma siedemnaście lat. Widziałam ich we trojkę na spacerze niedzielnym. Jednak córka tej pani mieszka w domu dziecka. Mamusia od lat nigdzie nie pracuje i jest na utrzymaniu pięknego Gracjana.  Takie imiona noszą dzieci celebrytów i lumpiarzy z zaułków, gdzie pije się denaturat.  Gracjan nie pije. Ma delikatny, zagubiony uśmiech i powtarza słowa bezwiednie jak echo.  Odzywa się rzadko.  Kiedy siedzi na krześle, jego dłonie poruszają się nerwowo, wstrząsane tikami. W Boże Narodzenie i Wielkanoc ubrany w odświętny garnitur razem z nią idzie do domu dziecka, by odwiedzić jej córkę. Ona wystrojona w falbanki i odmalowana wręcza córce prezent a potem wraca na swoją kanapę coraz grubsza od ciastek przynoszonych z cukierni.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Orient-Express

  Czy życie nie jest piękne? Jeszcze wczoraj wieczorem zalało mi kuchnię, bo urwał się zawór zimnej wody pod zlewem, i popłynęło strumieniem...