W
jednym ze swoich wykładów Ajahn Brahm mówi o rozwodzie jak o
wielkim pączku. Że powinien być wielkim świętem, na które
sprasza się gości i urzadza przyjęcie nie mniejsze niż wesele a
państwo rozstający rozdają ukłony i idą w tany ciesząc się z
rozstania. Ta myśl mnie olśniła. Olśniła mnie, bo jej istotą jest podziękowanie jakie
składają sobie dwie rozchodzące się istoty. Podziękowanie za
czas jaki ze sobą przeżyły.
Nigdy
nie byłam na takim przyjęciu, ale jeśli się gdzieś wydarzy to
chętnie je zobaczę. Jedna z moich koleżanek z licealnej klasy
rozstała się z mężem po wielu latach, gdy dzieci już dorosły: „Nie było nienawiści i nie było miłości, po co to dalej ciągnąć?”
- tak powiedziała. Rozwód był szybki i uprzejmy ale bez przyjęcia.
Nie było drugiej części- wielkiego bukietu na stole ani listków
weselnych na krzesłach. Bo w istocie rozwód o którym mówi Ajahn
jest wielkim dziękczynieniem. Utopia? Raczej tak. Skoro potrafimy
być wobec siebie tak głęboko uprzejmi i wdzięczni - to po co się
rozstawać...?
Mój
pierwszy rozwód skończył się i zaczął na jednej rozprawie,
gdzie wszyscy byli zgodni. Było lato i szliśmy ulicą przez park
przy fontannie. On powiedział, ze mnie zaprasza do Krakowa, jakby
się nic nie stało. Jakby to był podwieczorek. Nie pamiętam, co mu
odrzekłam ale byłam pewna że to ostatni spacer.
Jednak
dziś po wielu latach, za co mogłabym mu podziękować...? Że
sprzedał swoją książeczkę mieszkaniową z Krakowa i urządził
nam wspaniałe wesele w apartamencie drogiego hotelu w centrum miasta
i zaprosił gości z ulicy. Siedzieli zadziwieni na białych
krzesełkach i przecierali oczy. Byłam niezmiernie szczęśliwa i do
tej pory widać to na zdjęciu. Byliśmy młodzi i
mieliśmy fantazję – zaiste filmową. Nie znam nikogo innego, kogo
byłoby na to stać. Jego hojność mnie wtedy olśniła. Nie znoszę
skąpych mężczyzn. Ale potem n niestety przyszła codzienność. On
uważał, że pracuje się tylko wtedy, gdy ma się ochotę - niczym
Marlon Brando. Ale nie miał wyspy jak gwiazdor ani nawet motoru
popularnego w „Peerelu”, więc już po roku wiedziałam, że nie
zbuduję z nim wymarzonego domu ze wspaniałym ogrodem ani niczego
trwałego.
Szliśmy
przez park w letni dzień wśród poszarzałych drzew i zamykała się
nieodwołalnie olbrzymia księga moich marzeń.
Świetny wpis. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDziękuję. Tak dawno mnie tu nie było, że zapomniałam o pisaniu. Ale Pan mi przypomniał. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń