poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Wszystkim których kochałem



To po prostu niezwykła książka. Spisał ją Max Gallo na podstawie opowieści i nagrań Martina Gray’a. Co tu jest prawdą a co nie jest, co wypunktowane a co pominięte? Pióro ma to do siebie, że kreuje rzeczywistość, tańczy po papierze i tworzy własną historię. Człowieka przeciętnego może uczynić bohaterem podobnie jak tchórza a kogoś szlachetnego zupełnie pogrążyć. Zależy to od chwilowego nastroju autora.
            Jeśli nawet tylko część opowieści Martina Graya „Wszystkim, których kochałem” jest dosłowna to i tak wiele. „Jestem Żydem, jestem Polakiem”- to brzmi pięknie. Marcin Grajewski, (bo tak się nazywał) miał 14 lat, kiedy wybuchła wojna. Ojciec był udziałowcem fabryki rękawiczek i pończoch: ”Niekiedy szliśmy nad Wisłę, gdzie handlowali Żydzi w czarnych chałatach. Byli biedni. Tak naprawdę, to nie wiedziałem, że jesteśmy Żydami. Uznawaliśmy obie religie.”[1] 
 Przed wojną dobrze im się powodziło, ale o tym autor nie mówi nic, bo życie za murami getta przesłoniło wszystko. Był chłopcem. Handlował rękawiczkami, które potajemnie wyniósł z fabryki, by utrzymać rodzinę a potem handlował zbożem i chlebem. Stworzył siatkę przemytników. Bandytów, którzy go pobili tzw. szmalcowników zatrudnił, jako swoich ochroniarzy i każdego dnia wwoził do getta tramwajami podstawową żywność na całkiem sporą skalę. Opłacał motorniczych, policjantów i przeróżnych szpicli. Miał 16 lat. Mówi, że handel odbywał się wiele razy dziennie. Przystosował się do sytuacji jak mało kto- w miejscu przeznaczonym na powolny grób. Dostarczał matce i młodszym braciom, co tylko mógł  przez długi czas, ale i tak zginęli w obozie. Ojciec był powstańcem w getcie a wcześniej oficerem polskiej armii- we wrześniu 1939 roku. Ojciec także zginął. Został tylko on Marcin i babcia w USA. Bardzo często podkreśla, że pragnął odtworzyć swoją rodzinę w swoich własnych dzieciach, że tego oczekiwała od niego matka i ojciec. Umierała ze strachu o niego a jednocześnie wierzyła, że przeżyje, bo widziała jego niezwykłą zaradność, spryt i siłę życia. Był dumny z rodziny. U nas się mówi, że z rodziną wygląda się dobrze jedynie na zdjęciu a on marzy o wskrzeszeniu bliskich w swojej żonie, o odtworzeniu ich. To mnie uderzyło. Tam nie ma słowa Bóg. Jest jedynie Rodzina.
Dlaczego nie wywozi ich z getta, nie ukrywa gdzieś w Polsce? Czy ze względu na ojca?, Czy chcą być razem w piekle? Czy jeszcze nie wiedzą, co ich czeka? Martin mówi, że uciekł z Treblinki w wagonie z paczkami, że pracował w sonderkomando, że dusił dzieci, by nie zakopywano ich żywcem, nosił trupy, wyrywał im złote zęby, ale pisze o tym zbyt lekko. To wygląda jak opowieść kogoś innego.  Nie wierzę, bo czytałam obozowe opowiadania Borowskiego, bo znałam więźniarkę obozu.
Nie mam mu tego za złe. Czasami spotykam osoby porzucone przez własnych rodziców. Ich opowieści są koloryzowane, bo to pozwala zapomnieć o bólu, albo wstydzie.
Piękno tej książki polega na miłości. Martin dziękuje za każdą kromkę chleba, jaką otrzymał od wieśniaka, za każdy nocleg w stodole, za wskazanie drogi, za ubranie. Jest pełen wdzięczności za każdy ludzki odruch. Jego przyjacielem został bandyta o pseudonimie „Mokotów”, który go kiedyś na początku drogi obrabował i pobił. To do niego wraca w krańcowych sytuacjach.
Autor często mówi o granatowej, polskiej policji i mówi niechętnie, czemu się nie dziwię, ale prawie w ogóle nie mówi o policji żydowskiej, która w brutalny sposób zganiała ludzi na Umslagplatz, zganiała dzieci jak ptaki do rzeźni.  Tu dygresja. Nie mogę pojąć, dlaczego pół miliona ludzi dało się spędzić do zagrody wybudowanej własnymi rękami, dlaczego nikt nie kupował broni, dlaczego sprzedawali ich właśni rabini, podając dokładne dane o ich majątkach, dlaczego nie walczyli…?
O tym Martin także nie mówi. Opowiada o ojcu, który działa w ruchu oporu na terenie getta, który usiłuje coś zrobić, który jest wdzięczny synowi za utrzymanie żony, synów i prawdopodobnie samego siebie. Martin pisze, że wspierał także sierociniec Korczaka, ale tego nikt nie potwierdzi. Pisze o getcie, które umierało z głodu i o getcie, które miało teatr i restauracje dla wybranych, pisze o prostytutkach, które sprzedawały się jego ochroniarzom. Pisze, że kobietę można mieć za pół papierosa.
Co mnie uderzyło? Opowieść o latrynie, w której się chowa- w ludzkim gnoju. Załatwia się na niego Niemiec a on mówi, że to” tylko bestia, zwierzę, ale ja przeżyję” To książka, którą czytałam z zapartym tchem. Ominęłam zaledwie kilka stron. Zaczęłam tak jak zwykle od końca, potem fragment w środku a potem już od początku. Autor mnie pochłonął jak Sołżenicyn[2] bo tyle ciepła na kartach a akcja jak w James Bondzie. Marcin wydostaje się z getta kanałami i zostaje partyzantem AL. Wspomina Mieczysława Moczara, jako dowódcę, zna go osobiście. Tego samego, o którym historia mówi niepochlebnie: „ Z Mieciem wszystko zmieciem”, zostaje oficerem NKWD. W wieku dwudziestu lat, ma najwyższe, radzieckie odznaczenia na klapie. Jego znajomość niemieckiego i polskiego jest wykorzystana podczas wojny w wywiadzie. Pisze, że na Lubelszczyźnie tropił bandytów z NSZ, którzy wydawali Niemcom jego współbraci za 5 kilo cukru albo dla przyjemności. Jednak nam ta organizacja źle się kojarzy i jego postać staje się kontrowersyjna. On sam, choć był kapitanem NKWD w Berlinie i miał wszelkie względy i wpływy czuje się źle podczas przesłuchiwania młodocianych Niemców i w obliczu nieszczęść, jakie widzi na niemieckich ulicach  jego pragnienie zemsty zanika. Chce być wolny. Nie pragnie służyć Stalinowi. W 1946 roku przechodzi na zachodnią stronę Berlina i nawiązuje kontakt z babcią w USA. W Ameryce zdobywa majątek z zawrotną szybkością. Najpierw sprzedaje chustki i szaliki na Bronxie, zostaje kelnerem w bogatych hotelach, by poszerzyć zbyt a potem, gdy widzi, że za dwie antyczne filiżanki można dostać 500 dolarów postanawia je sprzedawać na szeroką skalę. Zostaje handlarzem antyków pomiędzy Europą a USA. Nawiązuje kontakt z fabryką porcelany w Niemczech i odtąd produkuje te „antyki” masowo. Zaiste- niezły numer, ale ma niespożytą energię:  „Sprzedawanie dawało mi radość sukcesu”
Kiedy ma majątek, szuka żony, pragnie założyć dom. Któregoś dnia spotyka ładną, roześmianą dziewczynę. Nazywa się Dina. Od tej chwili powieść jest jeszcze piękniejsza. Nigdzie nie czytałam tak pięknych słów o miłości do żony. Zaiste opowieść to niezwykła. Osiedlają się w południowej Francji- w Tanneron. Kupują posiadłość wśród lasów na wzgórzach, z widokiem na morze. Żywią się jedynie owocami i warzywami. Nie chcą zabijać. To wpływ Diny. Mają wielki ogród, w którym pracują oboje. Kolejno przychodzą na świat ich dzieci. Nicole, Zuzanna, Karol i Ryszard. Drugi, trzeci i czwarty poród odbiera sam Martin- w domu, nawet bez asysty akuszerki. Dina ufa mu całkowicie. Co więcej, w czwartym porodzie uczestniczą także dzieci. Najstarsza Nicole przecina pępowinę braciszka. Są lubiani przez miejscowych, są dla nich egzotycznymi Amerykanami, którzy nie jadali mięsa, soli, słodyczy ani tłuszczów. Nie uznawali szczepień, leków i lekarzy. Dina pragnęła oczyszczenia po wojnie dla siebie,  męża i dzieci a on poddał się temu z ufnością.  Spełniły się marzenia i pragnienia Martina. W jego dzieciach odrodziła się jego rodzina, jego wszyscy zmarli: „ Całowałem i pieściłem jej brzuch: tam było już życie”, „ Szczęście promieniowało od ognia na kominku, gdzie w rozżarzonym popiele piekły się kartofle jak niegdyś w polskiej puszczy. I jeszcze muzyka i Nicole obejmująca mnie ufnie za szyję, gdy zanosiłem ją do łóżka, na wpół śpiącą i wreszcie chłodna noc, w której nasze ciała odradzały się dla siebie”[…] 
„ Kryłem się w jej ramionach a ona w moich, byłem jej ojcem, ona moją matką, byliśmy rodzeństwem, jej głowa była stworzona , by spoczywać na moim ramieniu, a całe jej ciało stworzono dla mojego”3
To przypomina Pieśń nad pieśniami. W żadnej książce nie spotkałam dotąd lepszego i bardziej lapidarnego określenia, czym mają być dla siebie mężczyzna i kobieta. Prawdziwa miłość- jeśli istnieje -to właśnie tak. Przysięga nie jest konieczna ani ślub. Nie przysięgamy, że będziemy kochać swoje dzieci, bo miłość tego nie potrzebuje.
„ Dina była przy mnie: widziałem ją, słyszałem, pieściłem, kochałem. Była moim ukojeniem[3]
A jednak to wymarzone szczęście, zastało mu odebrane. Cała jego rodzina spłonęła w nagłym pożarze lasu, kiedy uciekali przed płomieniami samochodem. Żona  i czworo dzieci.  Nie mieli szans w otaczającym ogniu. On został w posiadłości i pojechał motorem, by pomóc sąsiadowi. Był poparzony, ale przeżył jak Hiob, któremu po raz drugi odebrano wszystko.  Czy Martin podświadomie wybrał miejsce zagrożone pożarem, jak wspomnienie o getcie? Nie wiem. Stracił to, co było celem jego życia: odbudowanie swojej matki, swojego ojca, braci - w swoich dzieciach.
„ Nie odebrałem sobie życia. Czuwano nade mną. Kto mi zwróci Ich życie? Kto zwróci mi życie? Dlaczego dwa razy moi najbliżsi?[..]
Nie zabiłem się. Mówię, jem, poruszam się.  Czy nie spłaciłem daniny należnej ludziom i losowi? Dlaczego? Mówię, opowiadam o swoim życiu, by zrozumieć ten łańcuch szaleństw, przypadków i nieszczęść, które mnie zmiażdżyły. […]  Nauczyłem się znosić ból, Ale oni? Nie wiedzieli nic o życiu, matka wydała ich na świat w moje dłonie. Szedłem za nimi krok w krok, widziałem jak rosną ci prawdziwi mężczyźni, te piękne kobiety- zabite nim zdążyły żyć. Moi najdrożsi. Widziałem jak rozkwitała Dina. O to wszystko walczyłem, po to przeżyłem wieki barbarzyństwa i znów wołam: Zegnajcie najdrożsi!”[4]




[1] Wszystkim których kochałem, Martin Gray, Wydawnictwo Łódzkie 1990r, s. 11
[2] Aleksander Sołżenicyn- Odział chorych na raka
[3] Wszystkim których kochałem, Martin Gray, Wyd. Łódzkie 1990r. s 291
[4] Tamże s.311

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Orient-Express

  Czy życie nie jest piękne? Jeszcze wczoraj wieczorem zalało mi kuchnię, bo urwał się zawór zimnej wody pod zlewem, i popłynęło strumieniem...