poniedziałek, 27 czerwca 2016

Eugeniusz




Często stawał w kukułce. Tak nazywaliśmy lukarnę nad oborą przez którą wkładaliśmy siano na zimowy czas. Więc często stawał w tej kukułce i patrzył. Patrzył bardzo długo i myślał o czymś, ale o czym- nigdy nie mówił. Słynął z tego, że miał zupełnie inne zwyczaje niż reszta rolników. Orał przy księżycu a kiedy wszyscy wracali z pola, my zwykle na nie szliśmy ,a słońce nad jeziorem pięknie zachodziło. Jednak zdarzało się i tak, że pracę zaczynaliśmy dopiero w nocy, bo on uważał, że wtedy jest najchłodniej. Czasem szłam na pole w piżamie prosto z łóżka jeszcze w połowie senna. Szliśmy we czwórkę przez mały lasek, gęsiego jedno za drugim: Eugeniusz, mama, mój brat i ja. Potem przechodziliśmy przez niby łąkę z rzadkimi sosnami i świerkami. Kiedy byłam bardzo mała wyrwałam sadzonki razem z moim sąsiadem i dlatego ten drugi lasek był niezmiernie rzadki. A potem było nasze pole. Do dziś pamiętam jak pięknie dzwoni owies wśród nocnej ciszy. Ustawialiśmy te dzwoniące snopy w tzw. dziesiątki – kłosami do siebie. Wyglądały z daleka jak pierwotne chatki rozrzucone po polu.
Wóz Eugeniusza był najdłuższy we wsi a może nawet w całej Polsce. Wyrąbywał najwyższe sosny z naszego lasu, żeby zrobić drabiny do tej furmanki. Była tak długa, że nie można było wyjechać z bramy i skręcić, więc rozebrał kawał płotu i przedłużył bramę. A kiedy już ładowaliśmy na ten wóz siano lub zboże, to fura także musiała być największa. Zdarzało się, że w ogóle nie można było wjechać do stodoły. Eugeniusz uważał, że jeśli nabierze rozpędu to wjedzie pomimo wszystko, więc poganiał konie świszcząc batem i one pędziły galopem a ja bałam się, że go zmiecie albo przygwoździ pod belką, ale on zawsze był żywy a fura stawała w połowie jak wryta przyciśnięta wrotami. Wychodził spod tego siana nawet nie sprasowany ale bez beretu. A bez beretu nie zaczynał pracy.
 Widły były w wielu rozmiarach. Sam dorabiał im trzonki, bo tak długich w sklepie nie było. Musiały mieć sporo metrów, żeby podać snopek pod szczyt stodoły nad klepiskiem. Czasem przerywaliśmy pracę, bo jakiś trzonek mu się nie podobał i zaczynaliśmy ją dopiero wtedy, gdy dorobił nowy. Trwało to kilka godzin, więc ja i brat zasypialiśmy na pszenicy i budziło nas światło lampy, gdy noc dookoła i zaczynaliśmy układanie.
            Najtrudniejsze były wyjazdy na pole na tym najdłuższym wozie drabiniastym na pięknych oponach, które tak pompował, że aż dziw, że nie pękły… Ja i  brat zawsze siedzieliśmy z tyłu na deskach, spuszczając nogi w dół i trzymaliśmy się szczebelków. Obok nas było kilka wideł, drewniane grabie i kosa- jakieś 7 sztuk . Wyjazdy nigdy nie były zwyczajne. Najpierw wjeżdżaliśmy do jeziora, żeby napoić konie, ale nie tak jak inni z furą na brzegu. Eugeniusz wjeżdżał do jeziora razem z wozem i to tak, że siedzieliśmy w wodzie a grabie pływały i trzeba było je łapać jak wiosła. Mnie i bratu bardzo się to podobało. Mama siedziała wyżej i miała jedynie mokre nogi. Jednak najgorsze było przed nami. Eugeniusz nie wyjeżdżał z jeziora drogą jak wszyscy ale przez górkę dosyć stromą. Poganiał konie galopem, żeby nie utknęły a te wszystkie widły, grabie i kosa leciały prosto na nas, bo wóz był prawie w pionie.  Mama krzyczała, że nas pozabija, ale on zawsze mawiał wesoło, że co ma wisieć, nie utonie. A potem w galopie pędziliśmy polną drogą w kurzawie , w chmurach piachu. On zawsze stał. Nie wiem, co sobie wtedy wyobrażał, ale był zadowolony i pewny siebie jak w filmie. Konie były kare, silne i lekkie i miały lśniącą sierść- bardzo je lubiłam.  Układanie siana było mozolne i trudne, bo kopy musiały być piękne. Mówił, że muszą być jak panienki: wąskie w podstawie, potem coraz szersze i znowu smukłe przy szczycie. Pieściliśmy je grabiami i czesaliśmy tak długo, aż uznał, że są wystarczająco zgrabne. Siano układało się jedynie w dzień, w gorącym słońcu, na łące wśród lasów, żeby było suche, naprawdę w pocie czoła.
Był taki dzień, gdy zbliżała się burza a ja zostałam z nim sama. Uznał, że będzie najlepiej, jeśli ostatni stóg ułożymy na wzgórzu wokół słupa elektrycznego. Ja układałam a on podawał i cały czas mnie strofował, że za mało dokładnie a tu na niebie coraz więcej błyskawic… Byłam blisko drutów i bałam się, że piorun we mnie trzaśnie a on ciągle podawał i myślał zapewne, że takiego stogu nikt w okolicy nie ma, bo nie pozwalał mi zejść. Jednak  grzmoty były tak blisko, że miałam dość i zjechałam na ziemię. Był zły, ale odeszliśmy kawałek i jednak piorun w ten stóg trzasnął. „ A widzisz mówi: nie było ci pisane!”

Lubił śpiewać i śpiewał ze scenami i nagłymi zwrotami akcji. Skupiał na sobie uwagę na każdym przyjęciu. „ Ja jestem artystą – mówił”  Z zawodu był agronomem. Jako agronom pracował w spółdzielni produkcyjnej -tzw. kołchozie i w ten sposób poznał moją matkę, która była krawcową. Jednak on nie przepadał za” agronomowaniem” a ona za szyciem i zostali rolnikami. Do dziś pamiętam wykopki, gdy Eugeniusz jak Zorro stawał na kopaczce na jednej nodze i gnał konie galopem a kartofle leciały po całym polu. To było niebezpieczne, bo kopaczka miała długie na metr zęby. Wykopki też szły galopem, byliśmy umęczeni ale kończyliśmy je pierwsi. Przez swoje pomysły miał złamaną nogę i platynowy krąg w kręgosłupie, kiedy wóz go przejechał ale aż do 85 lat orał przy księżycu, choć już na traktorze. Później- na emeryturze -znajdował nowe funkcje dla starych przedmiotów albo ubrań. Któregoś dnia nasza sąsiadka opowiadała z przejęciem jak to w niedzielę rano zobaczyła nad brzegiem jakiegoś cudzoziemca. „ Patrze i patrze i oczom nie wierze… U was nad brzegiem chodzi chłop w kraciastej spódnicy…, Chiba jaki Szkot z z zagranicy przyjechał - myślę ale on bierze wiaderka i idzie do chlewa. Podchodzi bliżej w tej spódnicy i w beretce, a to Eugeniusz… ale czemu się przebrał? „– pytała zdziwiona.  Wyciągnął starą spódnicę z kufra, żeby spodni nie brudzić- odpowiedział z uśmiechem mój brat. Innym razem, gdy przyjechałam do domu, brat zanosił się ze śmiechu a potem powiedział: Idź zobacz, co się dzieje w stodole! Poszłam i słyszę z daleka, że sieczkarnia pracuje ale kiedy otworzyłam drzwi, to widok zaiste był niecodzienny: Do dwóch przednich nóg tej maszyny był przyczepiony ogromny biustonosz z kufra -amerykańskiej dwustukilowej ciotki a do dwóch tylnych nóg jej ogromne perłowe pas-majtki i kiedy Eugeniusz uruchamiał maszynę- to sieczka je wydymała jak wielkie balony. A co- mówił Eugeniusz uśmiechając się- teraz się nie rozsypuje!  



3 komentarze:

  1. Czytałam lekko niedowierzając. Takich ludzi nie spotyka się codziennie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu- dziś mnie to bawi, ale jako dziecko przeżywałam chwile grozy. Nic nie jest zmyślone. Tak było. Nie opisałam wypraw konnych na oklep, do których wbrew woli mamy ojciec nas wręcz zachęcał. Do dziś- po wypadku- mam uraz do jazdy konnej nawet w siodle. Pozdrawiam Cię serdecznie w lipcowy, słoneczny poranek

      Usuń
    2. Pisałam o Eugeniuszu jeszcze w innych opowieściach: http://tu-ila.blogspot.com/2013/06/kieliszki-eugeniusza.html http://tu-ila.blogspot.com/2014/08/rosamunde.html

      Usuń

Orient-Express

  Czy życie nie jest piękne? Jeszcze wczoraj wieczorem zalało mi kuchnię, bo urwał się zawór zimnej wody pod zlewem, i popłynęło strumieniem...